26.08.2012

Projekt Boliwia: Niemiecko-boliwijski ślub...


Jak już chyba wspominałam, jadąc do Boliwii zakładaliśmy, że pierwszy tydzień pobytu w całości poświęcimy na przygotowania do ślubu. Rodzina Loli nie należy do specjalnie zamożnych i już sam przyjazd na ślub był dla niej tak dużym wydatkiem, że nie można było się spodziwać, że będą w stanie wesprzeć finansowo młodą parę. Tak więc Markus zmuszony był ponieść wszelkie koszta a co za tym idzie, próbował zaoszczędzić gdziekolwiek było to możliwe i bardzo liczył na naszą pomoc. Wesele miało odbyć się w sali, w której Markus zwykle prowadzi różne warsztaty na tematy religijne. W związku z tym naszym pierwszym zadaniem było doprowadzenie zarówno sali jak i posiadłości do porządku. Może nie brzmi to tak, jakby czekało nas mnóstwo pracy, należy jednak pamiętać, że posiadłość znajduje się w Boliwii ;-) Śmieci, które walają się po ulicach, często trafiają w okolice domostw i nikt specjalnie się tym nie przejmuje. Również mieszkańcy domów często zamiast poszukać najbliższego kosza, rzucają śmieci na ziemię. Ponieważ była to pierwsza akcja sprzątania, można sobie wyobrazić, z jaką ilością i różnorodnością śmieci mieliśmy do czynienia... W sumie zebraliśmy kilkanaście worków odpadów, które zostały później spalone na wielkim ognisku.

Drugim problemem jest kurz. W okolicy nie ma żadnych utwardzanych dróg i jeśli tylko przez kilka kolejnych dni zabraknie deszczu, tony kurzu roznoszą się po okolicy. Każdy z naszych pokoi wyposażony był w specjalną poduszeczkę, która miała zasłonić otwór pod drzwiami i ochronić wnętrze przed kurzem ale i tak każdego dnia na wszystkim osadzała się niewielka warstewka kurzu. Ponieważ osadza się on w każdym zakamarku, akcja odkurzania obejmowała dosłownie wszystkie powierzchnie, nawet dach. Zarówno my jak i rodzina Loli zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, by doprowadzić okolicę do porządku choć i tak zdawaliśmy sobie sprawę, że po godzinie wiatr zrobi swoje...



Thomas podjął się karkołomnego zadania doprowadzenia do porządku wjazdu do posiadłości, tak by można było na niej parkować samochody. Tu chyba najlepiej widać jakie ilości kurzu fruwają po okolicy. Wykorzystując to, co było pod ręką stworzył wjazd, który faktycznie przetrzymał wesele a nawet kilka dni po nim, zanim jeżdzące w okolicy cieżarówki zrobiły swoje...



Ciotki i mama Markusa, tak jak przy każdej większej uroczystości, zajęły się pieczeniem ciasta. Pół nocy przeliczały swoje recepty na dostępne blachy, by skoro świt udać się na targ i kupić odpowiednią liczbę produktów. Ile kupiły, widać na taczce... 


Piekły cały dzień, jednak efekty były dalekie od tego co oczekiwały. Po pierwsze, w Boliwii praktycznie nie można dostać czereśni, które były integralną częścią paru przepisów. Drugim problemem stał się piec, który niestety nie utrzymywał stałej temperatury i najzwyczajniej w świecie rozgrzewał się do granic możliwości. Prawdopodobnie ten fakt był znany mieszkańcom posiadłości, bo w piecu zrobiono pokaźnych rozmiarów dziurę. Nieświadome problemu ciotki dziurę zakleiły, w wyniku czego pierwsze kilka blach, w dużym stopniu zwęglonych, powędrowało do zagrody świń.


Koniec końcem piekąca ekipa zdołała przygotować kilka rodzajów ciast ale wszystkie zgodnie przyznały, że pieczenie jeszcze nigdy nie było dla nich takim koszmarem ;-)

 
Ciasteczka w lewym rogu to typowe boliwijskie wypieki, w tym przypadku autorstwa mamy Loli. Twarde, niemal bez smaku ale Boliwijczycy bardzo je lubią ;-)

Mnie w udziale przypadło dość kreatywne zadanie – robienie dekoracji pod czujnym okiem znajomej kwiaciarki. Prawdę mówiąc zaplanowane dekoracje nie do końca pokrywają się z moim gustem, kwiaciarce powiedziałam wprost, że bardziej kojarzą mi się ze stroikami na święta Bożego Narodzenia, ale panna młoda chciała coś takiego, tak więc dokładnie takie stroiki dostała ;-)


 
Pozostała jeszcze dekoracja sali. Niemal wszystko co się tam pojawiło, zostało wypożyczone z jednej firmy – plastikowe krzesła, narzuty dzięki którym wyglądały w miarę przyzwoicie, stoły a właściwie ławki w gorszym stanie, niż te, które znajdziemy w szkołach i obrusy, które zatuszowały również ten problem, do tego cała zastawa – szklanki, talerze, sztućce – wystarczyło samemu wszystko porozstawiać na właściwych miejscach i już byliśmy gotowi na ślub kolejnego dnia.







Ślub miał rozpocząć się dopiero o godz. 16, tak więc w planie była jeszcze kolejna tura zamiatania i pieczenia. Lola namówiła mnie na wizytę u fryzjera, razem z nią, jej mamą, siostrą i szwagierką a ja w spontanicznym odruchu wyraziłam zgodę. Mijały godziny a ja coraz bardziej żałowałam tej decyzji bo wszystko wskazywało na to, że termin zaplanowany na godzinę 13tą grubo się opóźni. W salonie pojawiłyśmy się ok 14:30 no i zaczęło się wybieranie fryzur z kolorowych magazynów... Salon był zarezerwowany wyłącznie dla nas więc wszystko wskazywało na to, że bez większych problemów zmieścimy się w czasie. Po raz kolejny zapomniałam, gdzie się znajduję... Fryzjerki co prawda zajmowały się tylko nami, ale to wcale nie oznacza, że specjalnie się spieszyły. W miedzyczasie przerywały pracę by np. porozmawiać z członkami rodziny właścicielki, mieszkającymi na zapleczu, czy też zrobić małe zakupy u konsultantki Avonu, która właśnie postanowiła do nich zajrzeć... Koniec końcem o godzinie 16ej dotarłam do pokoju, gdzie w błyskawicznym tempie się przebrałam i zrobiłam makijaż, by przy odrobinie szczęścia złapać taksówkę do kościoła. Widać po raz kolejny niepotrzebnie się denerwowałam, pan młody przybył kilka minut po mnie, panna młoda grubo po 17ej...

Ceremonia jak i wesele miały z założenia stanowić kombinację zwyczajów z obu stron, tym bardziej, że boliwijskie śluby nie należą do specjalnie ciekawych. W kilku momentach dała się jednak odczuć przewaga zwyczajów boliwijskich. I tak np. rodzice Markusa musieli zrezygnować z tradycji panującej w ich rodzinie – błogosławieństwa rodziców na osobności, przed ceremonią. W Boliwii pan młody nie może się spotkać z panną młodą przed ślubem dlatego rodzice mieli do wyboru – albo udzielą błogosławieństwa przed ołtarzem, w obecności wszystkich, albo wcale... W tej sytuacji zrezygnowali... Tradycją w Boliwii jest sytuacja w ktorej pana młodego do ołtarza prowadzi jego mama a pannę młodą ojciec. Mama Markusa długo się broniła, by w końcu poprowadzić go przed ołtarz. Niemniej na prawie wszystkich zdjęciach rejestrujących ten fakt widać jej bardzo niezadowoloną minę...



W Boliwii świadkami ślubu mogą być jedynie osoby mieszkające na stałe w tym kraju. To oznaczało, że Markus nie mógł wybrać nikogo ze swojej rodziny. Lola w geście solidarności zrezygnowała z wyboru kogoś ze swojej. Świadkami została para misjonarzy z Ekwadoru, która od ponad 25 lat działa na terenie Boliwii i od jakiegoś czasu przyjaźni się z parą młodą.
Sama ceremonia przebiega dość podobnie jak w Polsce. Niemiecką tradycją, którą udało się wkomponować była świeca małżeńska zrobiona przez ciotkę Markusa (jego matkę chrzestną). Mąż drugiej ciotki zrobił do tego drewniany stojak i krzyż.


W czasie ceremonii wszyscy jej uczestnicy udzielają młodej parze błogosławieństwa. Wynajęta na tą okazję grupa muzyczna prezentowała się całkiem nieźle, gorzej, gdy zaczęli śpiewać – wszelkie braki wokalne próbowali rekompensować jak najgłośniejszym śpiewem ;-)




Po ceremonii przed kościołem miało zostać podane ciasto i szampan. Niestety osoba, która miała się tym zająć zapomniała o swoim obowiązku i dystrybucja spadła na nas. Po poczęstunku można było kierować się do sali, na której miał odbyć się jeszcze ślub cywilny i zabawa. 


Jak widać na zdjęciu, dekoracja na ścianie, która w naszym przekonaniu miała znaleźć się za parą młodą, tak naprawdę została stworzona dla tortu ślubnego. W Boliwii tort znajduje się na sali od początku zabawy i jest obiektem ogólnego zainteresowania. Jeszcze zanim na sali pojawia się para młoda, pielgrzymki gości ciągną przed tort, by podziwiać jego urok. Podobno na niektórych weselach korzysta się z atrapy tortu, którą na krótko przed podaniem się podmienia. Po powrocie do domu mama Markusa przyznała się, że zrobiła palcem dziurę z tyłu tortu, by sprawdzić, czy jest prawdziwy. Był ;-)

Z uwagi na to, że tort zajmował całą ścianę, część gości zmuszona była siedzieć na zewnątrz, skazana na nieprzyjemny wiatr, bezpośrednie towarzystwo głośników kapeli i odseparowanie od wydarzeń wewnątrz. Nic chyba dziwnego, że większość dość szybko się pożegnała... Szkoda, że panna młoda nie zgodziła się na jakikolwiek kompromis w sprawie tej tradycji z tortem...


 Niestety ze względu na słabe oświetlenie sali wiele zdjęć z zabawy nadawało się jedynie do wykasowania, niemniej poniżej zamieszczam zdjęcie ślubu cywilnego i pierwszego tańca.



Ślub cywilny również odbył się z dużym opóźnieniem ponieważ urzędniczka miała problemy z odnalezieniem właściwego miejsca (brak adresu sprawia czasem kłopoty również Boliwijczykom ;-) )

Bardzo ważnym punktem ślubu były oczywiście zdjęcia grupowe ... z tortem. Młoda para stała za nim chyba z godzinę, by każdy miał szanse na upragnione zdjęcie.


Później mogły rozpocząć się tańce w latynoamerykańskich rytmach, na parkiecie królowała głównie Cumbia http://foxia.wrzuta.pl/audio/9ag5g4EF0bQ/aaron_y_su_grupo_ilusion-_al_son_de_la_cumbia

Warto zwrócić uwagę na kreację Boliwijek, szczególnie buty. Sklepy pełne są butów na potwornie wysokich obcasach i panna młoda z trudem znalazła takie, których obcas byłby mniejszy niż kilkanaście centymetrów. Bardziej wprawione panie bez problemu tańczyły w takich butach całą noc, inne, w tym Lola, szybko zmieniały obuwie na coś wygodniejszego.



Tort, planowany na północ, zjedliśmy oczywiście ze sporym opóźnieniem. Choć zjedli to za wiele powiedziane. Sama ledwo co go spróbowałam i niestety nigdy nie jadłam równie niedobrego tortu... Część gości podzielała chyba moje zdanie bo większa część tortu pozostała nietknięta. Resztki serwowane były następnego dnia na śniadanie, choć... nikt raczej się nim nie interesował. Tata Markusa postanowił zjeść dwa kawałki, które przypłacił poważnymi problemami żołądkowymi przez kolejne dwa dni...

Około 2ej towarzystwo się rozeszło, pozostała tylko rodzina, która nocowała na miejscu. Młoda para rozpakowała jeszcze prezenty i na tym wesele się zakończyło.

Na zdjęciu widać prezent ode mnie ;-) Generalnie prezenty ograniczają się do pościeli, obrusów i zastawy kuchennej, nikt raczej tutaj nie pomyśli o równie efektownych prezentach, jakie można spotkać na polskich weselach.


Następnego dnia rano ojcowie młodej pary jak i jeden z braci Loli dość wcześnie się obudzili i postanowili zająć się sprzątaniem. Dobrze się złożyło bo pojawiła się ciężarówka, która miała zabrać wszystkie wypożyczone sprzęty. Mężczyzni postanowili nie budzić Markusa i sami zająć się formalnościami. Oczywiście w czasie wesela potłukło się nieco szkła, jednak kierowca wspaniałomyślnie postanowił, że nie będą dokładnie rozliczać wszystkich braków, wystarczy jeśli dorzuci się symbolicznie parę monet. Prawie wszystko było już zapakowane, gdy zadzwoniła komórka Markusa. Brat Loli dostał ją dzień wcześniej bo do ostatniej chwili przed ślubem załatwiał różne sprawy i musiał jakoś być w kontakcie z rodziną. Gdy odebrał telefon ... pewien mężczyzna przedstawił mu się jako właściciel firmy z której wypożyczono sprzęty i zapytał czy za jakieś 15 minut mogą przyjechac i wszystko zabrać. Na informację, że kierowca jest już na miejscu zareagował paniką – okazało się że ciężarówka, na którą załadowano już prawie wszystko, należała do oszustów! Kierowca widać zorientował się w sytuacji, na chwilę odszedł udając że z kimś rozmawia przez telefon, po czym zakomunikował zmianę planów – sprzęt trzeba wyładować, przyjedzie inna ciężarówka a on musi jechać w inne miejsce. Cała czwórka w milczeniu rozładowała samochód i się pożegnała. Całe szczęście że kierowca nie próbował uciec z załadowanym autem bo prawdopodobieństwo, że policja w ogóle przyjechałaby na miejsce zdarzenia, graniczyło z cudem. Wszystko co można było zrobić, to pozwolić oszustowi odjechać...

17 komentarzy:

  1. Aż mi się łezka w oku kręci... U nas nie było wprawdzie aż tak egzotycznie, ale okazuje się, że nawet ślub i wesele polsko-niemieckie mogą przyposporzyć rozmaitych kulturowych zgrzytów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Mój polsko-niemiecki ślub również był pełen atrakcji ;-)

      Usuń
  2. Rewelacyjna fotorelacja ze ślubu :) To faktycznie musiał być najpiękniejszy dzień w ich życiu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie się czyta o takich niuansach jak ta sprawa z tortem np. Nie przypuszczałabym, że to może być gwóźdź weselnego programu. Natomiast mnie jako osobę punktualną co do minuty chyba do furii doprowadziłoby to boliwijskie rozciąganie wszystkiego w czasie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zazdroszczę udziału w takim boliwijsko-niemieckim weselu. To mieszanie się tradycji wygląda bardzo interesująco. ;D Samą relację czyta się z wielką przyjemnością. :)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Też chciałabym wziąć udział w takiej uroczystości. No i co kraj, to obyczaj. Ten kurz pewnie by mnie denerwował:p

    OdpowiedzUsuń
  6. Pięknie wyglądałaś:) Bardzo mi się podoba Twoja relacja, oczywiście pomijasz godziny stresu i nadszarpnięte nerwy. W sumie przeżyłam bardzo podobną przygodę, w podobnych okolicznościach, też pomagałam stroic salę kwiatami (stroiki), godzinami trwające próby ślubu, a potem wszystko toczyło się jakoś nie całkiem z planem, miejscami ocierało się niemal o katastrofę organizacyjną (czego byliśmy świadomi, a goście się świetnie bawili), tort też był przepiękny, acz niejadalny:) Najważniejsze, że młoda para wygląda przeszczęśliwie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No popatrz, widać takie historie lubią się powtarzać :-)

      Usuń
  7. Kolejna świetna relacja :) A sprawa z tortem nieprawdopodobna. W sumie nie dziwię się problemów żołądkowych jeśli tak długo spełniał rolę ozdóbki w boliwijskim klimacie :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Cudowna relacja :) Zazdroszczę takiej egzotycznej przygody :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Toż to karkołomna uroczystość! A niespodzianek tyle, że wystarczyłoby na kilka naszych polskich wesel! Nieprawdopodobna historia - i jak pięknie opowiedziana:)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  10. Cudowna opowieść i piękna uroczystość, myślę że na każdym weselu znajda sie jakieś niespodzianki. Cudowna przygoda. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  11. Karkołomna uroczystość czy nie, ja i tak z przyjemnością zamieniłabym się z tobą miejscem! A niech i będą tumany kurzu, fajnie było odwiedzić taki wspaniały kraj! Ach, no po prostu zazdroszczę ci wyjazdu, ale nie oszustów - widać, że wszędzie na takie szuje można trafić :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba przyznać, że oszuści, jak na Boliwijczyków, okazali się niesamowicie przedsiębiorczy ;-)

      Usuń
  12. Fajnie to zrelacjonowałaś. Jak się młodym ułoży, gdy tak się różnią i oni i ich rodziny. Jedno jest pewne , potomstwo powinni mieć dorodne.)

    OdpowiedzUsuń
  13. Bardzo podobają mi się Twoje opisy;) Ech, ja z moim zorganizowaniem (a w każdym razie z przekonaniem, że jak coś ma być o godzinie 16, to o 16 być musi;) nie bawiłabym się chyba zbyt dobrze na takim weselu...ale taka specyfika tego kraju;)

    OdpowiedzUsuń
  14. hahaha, czyli 'moje'boliwijskie wesele nie bylo ewenementem:) Zapraszam do lektury: http://boliviainmyeyes.com/bolivian-wedding-boliwijski-slub/

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...