21.08.2012

Projekt Boliwia: Podróż cz. 1

Kochani,
co prawda nadal nie dysponuję wszystkimi zdjęciami ale czas płynie i myślę, że warto umieścić pierwszą część relacji z podróży po Boliwii. Zgodnie z życzeniem większości głosujących w ankiecie, takich postów będzie więcej. Mam nadzieję że spotkają się ona z Waszym zainteresowaniem i wybaczycie mi ich nieksiążkowy charakter.

Jeżeli w tekście pojawiło się imię Thomas, to odnosi się ono do mojego męża.

Miłej lektury ;-)


Pomysł, by zobaczyć Boliwię zrodził się w grudniu 2010 roku, kiedy to mój szwagier, Markus zdecydował się spędzić tam 3 lata. Zamiast prezentów bożonarodzeniowych, założył konto w banku, gdzie odtąd mogliśmy odkładać pieniądze na tę wyprawę. I tak zamiast prezentów urodzinoych czy świątecznych, wpłacaliśmy pieniądze na konto, by latem tego roku zobaczyć Boliwię. W międzyczasie Markus oświadczył się swojej boliwijskiej dziewczynie, Loli i ... tak wyznaczył termin ślubu, byśmy mogli w nim uczestniczyć.

Oprócz mnie do Boliwii przybyli rodzice Markusa, jego trzej bracia i dwie ciotki, przy czym ciotki i jeden z braci towarzyszyli nam nieco krócej.

Na mapie zaznaczyłam miejsca, które udało nam się zobaczyć podczas tego prawie miesięcznego pobytu.


 
Santa Cruz de La Sierra, Samaipata, Trinidad, San Ignacio de Moxos, Cochabamba i Toro Toro.

Wyprawa do Boliwii była moją pierwszą podróżą samolotem. Zanim tam dotarłam, odbyłam w sumie cztery loty – do Frankfurtu, do Sao Paulo w Brazylii i z Sao Paulo do Santa Cruz z jednym przystankiem pomiędzy, bez konieczności wysiadania z samolotu.



Podróż trwała kilkadziesiąt godzin, głównie za sprawą kilkunastogodzinnego postoju w Brazylii, podczas którego na dobre zadomowiliśmy się na lotnisku...



Do Santa Cruz dotarliśmy ok. 2 nad ranem tamtejszego czasu. Zmęczeni podróżą musieliśmy jeszcze przebrnąć przez szczegółową kontrolę, w tym przejść przez bramkę. Na tym lotnisku jest ona dość specyficzna, ponieważ wcale nie wykrywa metalu. Zanim w ogóle wolno przez nią przejść, trzeba nacisnąć przycisk, a ten losowo wyświetla albo czerwone albo zielone światło. Jeśli wyświetli czerwone, czeka nas kontrola bagażu, jeśli zielone, możemy od razu wyruszyć na podbój miasta. Podobno częstotliwość pojawiania się czerwonego światła wynosi 50 proc. W naszym przypadku na cztery osoby tylko mój mąż nie musiał otwierać walizek...

Gdy już przebrnęliśmy przez wszystkie formalności spotkała nas spora niespodzianka – na lotnisku nie było Markusa... Z telefonów jedynie mój i Thomasa były na tyle nowoczesne, by w Boliwii w ogóle mogły działać, niestety próby dodzwonienia się do Markusa nie przyniosły pozytywnego skutku. I w ten oto sposób zetknęliśmy się z pierwszą ciekawostką na temat tego kraju – nie jestem pewna czy ta reguła odnosi się do całego kraju ale w Boliwii część budynków, przede wszystkim prywatnych, nie posiada konkretnego adresu. Tak też było w przypadku miejsca zamieszkania Markusa, dlatego zamiast niego, już wcześniej otrzymaliśmy dość specyficzną mapkę...


Wcześniej nikt specjalnie jej się nie przyglądał bo Markus miał nas odebrać, teraz byliśmy na nią skazani. Właścicielowi taksówki wskazaliśmy zaznaczony na kartce krzyżyk a on kiwnął, że wie, gdzie to jest. Czego jeszcze nie wiedzieliśmy – Santa Cruz jest podzielone na okręgi. Siódmy, gdzie mieszka Markus, jest już znacznie oddalony od centrum miasta. Póki co z niepokojem spoglądaliśmy bądź na przednią szybę taksówki, popękaną w kilku miejscach, to na mijane budowle, które z czasem pojawiały się coraz rzadziej, a te które mieliśmy okazję zobaczyć wyglądały tak, jakby od lat nikt tam nie zaglądał.

Spoglądając na zegarek zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie dotrzemy do wskazanego przez nas celu, a może nasz kierowca wywozi nas w bliżej nieokreślone miejsce, gdzie ma zamiar pozostawić nas bez bagaży... Zaczęliśmy też między sobą liczyć, ile dolarów amerykańskich mamy jeszcze przy sobie, obawiając się, czy ta suma wystarczy na tak długi przejazd...

Wreszcie dotarliśmy na miejsce ... które jednak okazało się być kościołem, o tej porze zamkniętym, bez szans by dostać się do środka lub by z kimś porozmawiać... Nikt z nas nie miał pomysłu, gdzie jeszcze moglibyśmy pojechać. Jedyną dobrą wiadomością była kwota podana przez taksówkarza. Za tą naprawdę dość długą podróż zażyczył sobie zaledwie 15 dolarów. Uregulowaliśmy rachunek, nadal nie bardzo wiedząc co robić. Póki co zdołaliśmy jedynie obudzić wszystkie psy w okolicy... Na szczęście w końcu udało mi się dodzwonić do Markusa i wskazać mu miejsce, w którym się znajdujemy. Jak się później okazało, mój szwagier najzwyczajniej w świecie zaspał i obudziły go dopiero nasze próby dodzwonienia się. Jako że połączenie było bardzo złe, wsiadł w samochód i ruszył w kierunku lotniska, podczas gdy my jechaliśmy już w przeciwnym kierunku....


Krzyżyk na mapie nie oznaczał miejsca, do którego mieliśmy się udać a ... kościół. Właściwym miejscem była Casa Nazaret, zaznaczona powyżej. Z doświadczenia kolejnych dni wiem jednak, że to właściwie miejsce nie jest taksówkarzom specjalnie znane, więc może i lepiej że czekaliśmy w miejscu, które przynajmniej można było dokładnie wskazać...

Gdy tylko dotarliśmy do naszych pokoi, każdy z nas marzył już tylko o łóżku i odespaniu długiej poróży...

Następnego dnia rano, po śniadaniu zaczęliśmy bliżej poznawać kompleks, w którym pracuje Markus.

Mój szwagier w największym uproszczeniu zajmuje się działalnością misjonarską. Jego zadaniem jest przede wszystkim nawiązywanie różnych kontaktów i organizowanie różnych inicjatyw, głównie dla młodzieży. Kompleks w którym mieszka zdecydowanie wyróżnia się na tle innych budowli w okolicy. Głównie z tego powodu postawiono w obrębie tej posiadłości dodatkowy dom, który zamieszkuje pewna Boliwijka z rodziną. Jej głównym zadaniem jest utrzymanie obecności na tym obszarze, tak by podczas nieobecności innych mieszkańców nikt nie wpadł na pomysł, by posiadłość okraść.


Kompleks składa się z licznych pokojów, przeznaczonych głównie dla osób, które uczestniczą w różnych spotkaniach, kuchni, jadalni (w której jemy śniadanie), dwóch sal, przeznaczonych na spotkania, ogrodu, gdzie oprócz sałaty można znaleźć min. papaje, awokado czy banany, i części zamieszkałej przez zwierzęta (kaczki, kury i świnie)






By lepiej zrozumieć, jak bardzo to miejsce różni się od okolicy, wybraliśmy się na pobliski targ...




Domy, które w naszym odczuciu bardziej przypominały garaże, masa śmieci walających się po ulicach i rowy, do których odprowadzane są wszelkie nieczystości z domostw... W tej okolicy bardzo łatwo natknąć się na bezpańskie psy, które bądź rozgrzebują śmieci drzemią we wszystkich możliwych kątach.



Ich zadanie jest o tyle ułatwione, że mieszkańcy Boliwii zwykle umieszczają śmieci w metalowych koszach przez domam, a nie w kubłach. Większe psy bez problemu potrafią rozerwać worek, a śmieci roznoszone są przez wiatr po całej okolicy. Mieszkańcy przyzwyczaili się do ich widoku do tego stopnia, że mało komu przyjdzie do głowy, by je uprzątność, choćby w okolicy własnego domu.

Co do samego targu, to można tu znaleźć wszelkie potrzebne produkty... o ile nie jest się zbyt wybrednym bądź wrażliwym na zapachy... O kasach fiskalnych oczywiście nie ma co marzyć, dobrze jeśli właściciel straganu posiada kalkulator. Ceny najczęściej podawane są z głowy, jako że jednak turyści raczej nie pojawiają się w tych stronach, nikomu nie przychodzi do głowy, by obcokrajowcom podawać zawyżoną cenę.



W kolejnych dniach poznaliśmy również centrum miasta. Najciekawszy w tym przypadku jest chyba transport. Do centrum najlepiej wybrać się mikrobusem lub zbiorczą taksówką. W obu przypadkach zasady są podobne. Pojazdy poruszają się na określonej trasie, w obrębie której nie mają jednak przystanków. Osoba która pragnie wysiąść bądź wsiąść, musi po prostu zwrócić uwagę kierowcy. Taksówka zatrzyma się, jeśli będzie w niej jeszcze wolne miejsce, mikrobus zatrzyma się praktycznie zawsze... Za przejazd zapłacimy ok 2Bs czyli niecałą złotówkę. Należy jednak nastawić się na nieco dłuższą podróż – jak wspomniałam, pojazdy zatrzymują się na żądanie a Boliwijczycy lubią by zatrzymywały się tam, gdzie akurat stoją, nawet jeśli dzieli ich odległość kilku metrów... Osoba, która pragnie wysiąść musi być przygotowana na wysiadkę gdziekolwiek, nawet na środku skrzyżowania...



Już po pierwszej podróży samochodem zrozumieliśmy, że standardowe reguły ruchu drogowego nie są tutaj specjalnie przestrzegane. Pierwszeństwo ma ten ... kto po prostu zdoła znaleźć lukę, w którą będzie w stanie się wcisnąć i zmusić pozostałych do hamowania. Część mikrobusów ma z przodu specjalnie dobudowany metalowy zderzak, by zwiększyć swoją „siłę przebicia”, podobno w niektórych miastach mają one dobudowane dodatkowe lusterko pokazujące zderzak, tak by kierowca mógł wykorzystać dosłownie każdy wolny centymetr. Czerwone światło przestrzegane jest jedynie w przypadku większych skrzyżowań. W przypadku mniej ruchliwych ulic, jeśli nic nie wskazuje na to, by miał przejechać inny samochód, kierowca nawet nie przyhamuje. Na większych skrzyżowaniach obok świateł znajduje się licznik, który pokazuje ile sekund dzieli nas od zielonego światła. Te kilkadziesiąt sekund to czas, który wykorzystują uliczni artyści, by się zaprezentować i zebrać parę monet i uliczni sprzedawcy, u których kupić można przykładowo siatkę mandarynek, worek orzeszków ziemnych, czy też jakiś napój.

W momencie, gdy światło zmienia się na zielone wszyscy zaczynają się nawzajem poganiać klaksonami, byle by zdążyć przed czerwonym. Klakson jest tu z resztą używany w każdym możliwym celu. By ponaglić innych kierowców, by dać znać że ma się zamiar zajechać innym drogę, by skrytyzować kierowcę, który drogę zajechał, by pozdrowić przechodzącą obok ulicy dziewczynę, w przypadku taksówek również po to by zapytać przechodnia, czy taksówki potrzebuje lub by poinformować oczekującego taksówki, że wszystkie miejsca są już zajęte...


W centrum można kupić dosłownie wszystko i aż roi się od sklepów dla turystów. Tu podane już są konkretne ceny, w które wkalkulowany jest spontanicznie przyznany rabat, który ma zachęcić do dalszych zakupów. Niezależnie od niego, dla sporej liczby Boliwijczyków ceny są pratycznie absurdalne. Uwielbiane przez turystów swetry z alpaki kosztują tyle, ile wielu mieszkańców tego kraju nie ma do dyspozycji nawet na cały miesiąc...



Centralnym miejscem każdego większego miasta jest plac, na którym z jednej strony znajdziemy kościół lub katedrę a naprzeciwko siedzibę lokalnych władz.
Mieszkańcy centrum, szczególnie młodsi, przykładają sporą uwagę do ubioru i starają się by był on możliwie amerykański. Pragnąc upodobnić swój styl życia do ameryki, najczęściej jadają poza domem, w licznych restauracjach z fast foodem a wieczorami zakładają najbardziej efektowne stroje i wybierają się do najmodniejszych lokalnych pubów.









Mam nadzieję, że wszystkie obrazki da się w razie potrzeby powiększyć. Ciąg dalszy już wkrótce...

18 komentarzy:

  1. Wow! Zazdroszczę wyprawy i niecodziennej przygody. A zdjęcia genialne. Chcę więcej:D:D

    OdpowiedzUsuń
  2. O matko, jaka cudna i pełna wrażeń wyprawa! Że też moja siostra nie raczyła się wydać za mieszkańca jakiegoś uroczego zakątka świata! Czekam na ciąg dalszy relacji:)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie znajduję słów by wyrazić jak Ci tej podróży zazdroszczę i jak się nią cieszę razem z Tobą. :) Fotki i opis niesamowite! Czekam na resztę. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za pierwsze miłe komentarze, jeszcze będziecie mnie błagać bym przestała pisać o Boliwii ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. A kiedyś własnie myślałem, co też się stało z blogerką co pojechała do Boliwii ;) Zazdroszczę podróży i czekam na dalszą relację ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
    I życzę miłego urlopu, bądź co bądź to coś innego :)
    Zazdroszczę :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo się cieszę, że Cię mogę zobaczyc na zdjęciu:) Bardzo dobrze czyta się Twoją relację. Oczywiście, jak przy każdej wyprawie, nie mogło obyc się bez przygód...mam nadzieję, że były tylko takie - miłe - i z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg:) Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Och, to miałaś wspaniałe wakacje, super relacja i czekam na dalsze opisy. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Niesamowita przygoda, zazdroszczę takiej wyprawy :) Miałaś okazje poznać tyle niesamowitych ludzi i miejsc :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Można powiedzieć, że odbyłaś podróż życia. Druga Martyna Wojciechowska! Zazdroszczę i czekam na dalsze relacje.

    Angie Wu
    www.zrecenzujemy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale komplement, dziękuję :-) A do prawdziwej Mzartyny jeszcze wrócę w jednym z kolejnych postów :-)

      Usuń
  11. Znakomita relacja! Już nie mogę się doczekać jej dalszego ciągu. Cudne zdjęcia stanowią genialny dokument tej godnej pozazdroszczenia wyprawy. :)

    OdpowiedzUsuń
  12. pozazdrościć wyprawy!
    sama z chęcią bym się gdzieś wybrała :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Bardzo podoba mi się Twój opis wyprawy;) Zaciekawiłaś mnie i chcę więcej!;) Dużo zdjęć - a to dodatkowy plus.

    OdpowiedzUsuń
  14. Wow, widzę, że podróż pełna przygód. :) Zazdroszczę. :) Ciekawie mają tam w tej Boliwii z tymi adresami. A raczej ich brakiem. :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Widać po twojej fantastycznej fotorelacji, że wycieczka się udała. Oj zazdroszczę i to bardzo, choć z drugiej strony boje się latać samolotem, więc miałabym trudności z poruszaniem się międzykontynentalnym :-)

    OdpowiedzUsuń
  16. Ostatnio zaglądałam do Ciebie i zastanawiałam się, kiedy wracasz, choć z takiej wyprawy to raczej nie chce się wracać:)

    OdpowiedzUsuń
  17. Bylas w Boliwii, kiedy ja tam zamieszkalam:) Twoj opis Santa Cruz jest bardzo trafiony!:) Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...