By nie tracić zbyt wiele czasu, już kilkanaście godzin po ślubie pakowaliśmy bagaże, z zamiarem wyruszenia w dalszą drogę. Markus niewiele się zastanawiając, zamówił jednego mikrobusa, który miał nas dowieść do dworca autobusowego. To chyba jeden z niewielu momentów, w których boliwijska i niemiecka mentalność idealnie się dopasowały. Boliwijska pozwoliła nam uwierzyć, że jakoś się do tego cuda wciśniemy a niemiecka pozwoliła tak to logistycznie dopracować, by wiara przeobraziła się w fakt. Jak to wyglądało, widać na zdjęciach...
Po tej podróży niemal doznałam szoku, gdy zobaczyłam autobus, w którym mieliśmy nocą przejechać do Trinidad. W swoim życiu odbyłam już wiele międzynarodowych podróży autobusem ale żaden nie był choćby w połowie tak konfortowy jak ten. Nic dziwnego że wystarczyło parę minut, by większość naszej grupy zasnęła...
Przed podróżą
niestety nikt nie uprzedził nas, że nie skończy się ona na jakimś konkretnym
przystanku, tylko tam, gdzie zażyczymy sobie wysiąść. Około 6 nad ranem obudził
nas krzyk naszej kwiaciarki, która kazała kierowcy natychmiast się zatrzymać.
Nie było czasu by spakować rzeczy, trzeba było jak najszybciej wysiąść i
odebrać bagaże. Nasza liczna grupa wzbudziła zainteresowanie wszystkich
okolicznych psów i tak o świcie, przy akompaniamencie głośnego szczekania,
znaleźliśmy się w Trinidad...
W Santa Cruz często
spotykaliśmy się z opinią, że nie jest to specjalnie urodziwe miasto. W
Trinidad przekonaliśmy się, że i inne miasta niekoniecznie należą do uroczych.
Tak jak tam masa bezpańskich psów a po obu stronach drogi, dosłownie przed
domami płyną spbie spokojnie wszystkie możliwe nieczystości...
Na zdjęciu ulica
na której znajduje się dom rodziców Loli.
W tym miejscu wypada chyba
napisać parę słów o rodzinie Loli. Rodzice stosunkowo krótko uczęszczali do
szkół. Mama Loli co prawda uczęszczała do szkoły dla sekretarek ale los sprawił
że większość życia zajmowała się dziećmi, niekoniecznie swoimi. Ojciec Loli nie
wyuczył się żadnego zawodu, jednak przez całe życie był na tyle zaradny, by
znajdować sobie zajęcie i zapewnić rodzinie utrzymanie. Co dość nietypowe dla
osób na ich poziomie społecznym, rodzice Loli za priorytet w swoim życiu uznali
umożliwienie wszystkim dzieciom (czwórka) pójście na studia. Ta decyzja oczywiście
odbiła się na warunkach w jakich mieszkali, jednak na dzień dzisiejszy ich dom
prezentuje się naprawdę dobrze. Wypada jednak zaznaczyć że wiele pozytywnych
zmian nastąpiło w ostatnim miesiącu przed ślubem i miało bezpośredni związek z
naszą wizytą. W ciągu tego miesiąca wybudowano nowy wjazd do domu, zamontowano
nową bramę, wysprzątano całą okolicę, w łazience pojawiły się kafelki a przed
domem mały, zadbany ogródek. Niewykluczone, że to właśnie z naszego powodu
rodzina nie była w stanie wesprzeć finansowo ślubu – ważniejsze stało się godne
zaprezentowanie się przed gośćmi z zagranicy...
Kuchnia znajduje
się na zewnątrz, z dwóch stron chroniona ścianami domu, z trzeciej kolejnym
budynkiem.
Pod stołem zwykle
chowają się te dwa psiaki, które należą do rodziny choć wyglądem zupłnie nie
różnią się od bezpańskich psów. W kuchni mogą liczyć na odpadki, wodę czerpią z
rowu przed domem...
Zlewozmywaki przy których
myjemy zęby to typowa boliwijska pralnia. Duża liczba Boliwijczyków nadal
pierze ręcznie i to w zimnej wodzie. Również naczynia zmywa się w zimnej
wodzie. W zeszłym roku na Boże Narodzenie rodzeństwo Loli kupiło rodzicom
pralkę, jednak pralki w Boliwii działają na nieco innych zasadach. Przypominają
nasze dawne pralki wirowe i można w nich prać albo w zimnej wodzie albo w
temperaturze 90 stopni. Z mojego doświadczenia, jeśli na ubraniu widniała
widoczna plama, lepiej było uprać je ręcznie w zimnej wodzie niż zdać się na
możliwości pralki...
W pomieszczeniu za nami
znajduje się toaleta i prysznic. Od pewnego czasu w hotelach i bardziej
zamożnych domach można liczyć na ciepłą wodę pod prysznicem a to za sprawą dość
podejrzanie wyglądających elektrycznych nasadek. Nasadka w połączeniu z
metalowym kurkiem wykazywała spore zagrożenie małego porażenia prądem, o czym
przekonały się dwie osoby z naszej grupy. Dlatego zwykle w hotelach kurek
obkleja się taśmą klejącą, lub nakłada na niego jakąś szmatę w nadziei, że to
pomoże.
Pokój dzienny
zwykle wygląda nieco inaczej – na ścianie po lewej widać hak, na którym zwykle
wisi hamak – idealne miejsce do oglądania telewizji ;-) Oprócz pokoju
dziennego, znajdują sie tu 3 sypialnie, 2 po lewej i jedna na wprost. W pokoju,
który zamiast drzwi ma kotarę mieszka najstarszy brat Loli z żoną i dzieckiem,
w pokoju obok dwójka dorosłego rodzeństwa Loli – siostra i brat. Trzecią
sypialnię zajmują rodzicę. Jak widać, ciężko to o prywatność – w jednym pokoju
nie ma drzwi, w drugim w okienkach wstawiona jest jedynie siateczka, nocą
słychać każdy odgłos.
Sypialnia rodziców jest
zdecydowanie najbardziej przestronna i najbardziej uporządkowana. Rodzice mają
nawet miejsce, gdzie wieszają swoje ubrania. W przypadku pozostałych dwóch
pokoi ubrania leżą po prostu na wielkim stosie na krześle.
W Trinidad zatrzymaliśmy
się właściwie tylko po to, by zjeść śniadanie, jednak czasu starczyło na małą
wycieczkę po mieście. To miasto zostało opanowane przez jednoślady. Prawie
każdy dorosły mieszkaniec miasta, o ile może sobie na to pozwolić, posiada
motor czy motorynkę. Na ulicach łatwo natknąć się na pojazdy, na których
mieszczą się rodzice, trójka małych dzieci i niemałych rozmiarów zakupy. Tutaj
również ciężko mówić o przepisach ruchu drogowego, motorynką łatwo przecież
wjechać w najdrobniejszą lukę lub w razie potrzeby jechać obok drogi ;-) Tego
dnia Landi przeszkoliła mnie właśnie w takich ekstrymalnych sytuacjach ;-)
W dalszą drogę wybraliśmy
się dwoma taksówkami. Towarzyszyli nam rodzice Loli, którym tę wyprawę
opłaciliśmy w ramach podziękowania za tak ciepłe przyjęcie – w przeciwnym razie
nie mogliby pozwolić sobie finansowo na taki wydatek. Zupełnie spontanicznie
dołączyła do nas siostra Loli, która przypomniała sobie, że w miejscu, do
którego zmierzeliśmy ma znajomych, u których mogłaby przenocować.
Jeżeli dom
rodziców Loli wydawał się Wam ubogi, to pragnę zwrócić uwagę na dwa z naprawdę
wielu domów, mijanych po drodze...
Podróż nie była
może najbardziej wygodna ale przebiegała całkiem miło do momentu, gdy
taksówkarz kazał nam wysiąść... Okazało się, że czeka nas przeprawa przez wodę.
Na brzegu mężczyźni stale
pracują przy prowizorycznych wjazdach, tak by mogły do nich podjechać tratwy,
na których transportowane są pojazdy (pośrodku) i ludzie (po bokach). Jak chyba
widać na zdjęciu, deski na tratwie nie są prawie niczym przymocowane, trzeba
naprawdę uważać by nie wpaść w jakąś dziurę. Na wszelki wypadek zawsze najpierw
na tratwę wjeżdżają samochody, dopiero później miejsca mogą zająć osoby nimi
podróżujące.
Dzień przed naszą
podróżą w tej okolicy padało a co za tym idzie, niektóre samochody nie były w
stanie same wjechać na górę i skazane na pomoc traktora. Wszelkie wgniecenia
spowodowane takim wciąganiem wliczone są w ryzyko podróży...
Często mieliśmy
wrażenie, że drogi pozostawiają w Boliwii wiele do życzenia, jednak w czasie
naszej dalszej podróży zrozumieliśmy, że tak naprawdę niewiele widzieliśmy. Z
niepokojem spoglądaliśmy za szybę mając nadzieję, że nie będziemy zmuszeni
pchać naszej taksówki, tym bardziej że w tej okolicy nietrudno spotkać
krokodyle. W sumie
wypratzyliśmy dwie sztuki,
niestety za daleko, by zrobić przyzwoite zdjęcie.
Po drodze
zdarzało się również ujrzeć naprawdę sliczne zakątki, jak np. ten na zdjęciu.
Po pełnej emocji
podróży dotarliśmy do San Ignacio. To niewielkie miasteczko odwiedziliśmy z
dwóch powodów. To tu mieszka i odbywa praktykę Lola. Poza tym właśnie w tych
dniach miasteczko obchodzi dni swojego patrona, święto rozsławione w całej
Boliwii. Jeszcze tego samego dnia zwiedzilismy centrum i podziwialiśmy
odświetnie ubranych mieszkańców.
Tego dnia po raz pierwszy
ujrzeliśmy Macheteros, którzy cieszą się w Boliwii ogromnym szacunkiem.
Mężczyźni przez długie godziny wędrują po mieście, wykonując swój taniec.
Ponieważ budzą oni tak duży respekt, wielu zamożniejszych właścicieli sklepów
czy domów zaprasza ich, by tańcem potwierdzili ich wysoki status – w końu
Macheteros nie tańczą dla każdego. W podzięce zapraszający częstuje tańczących
mocnymi trunkami. Pojęcia nie mam jak Ci ludzie utrzymują się na nogach przez
cały dzień i większość nocy ;-)
Udało mi się
znaleźć filmik na którym można zobaczyć taniec Macheteros. Warto go zobaczyć
nie tylko dla tańca ale również po to by usłyszeć muzykę, która towarzyszyła
nam bez ustanku przez kolejne trzy dni... Muzyka na tyle głośna, że właściwie
na nic zdawało się zamykanie okna w hotelu. Nawet budząc się o 4 w nocy, miało
się wrażenie, jakby spało się na placu w centrum miasta... Na filmiku widać też
grupę przebierańców – Toritos
Wieczorem zdołałam
przekonać jednego z młodszych Macheteros, by pożyczył mi swoje nakrycie głowy. ;-)
Świętowanie
praktycznie nie ustaje, z czasem na ulicach widać coraz więcej osób, które nie
wytrzymały tego tempa i ledwie trzymają się na nogach po spożyciu dużej ilości trunków.
Mimo to
świętowanie było naprawdę przyjemne, do momentu, gdy na niebie pojawiły się
sztuczne ognie. Pokaz sam w sobie był naprawdę efektownym, jednak po jego
zakończeniu w tłumie zaczęły się pojawiać dość niecodzienne postacie – młodzi
ludzie w kapeluszach, na których umieszczona jest petarda...
Cała zabawa
polega na tym by uciec przed takim osobnikiem, zanim petarda wybuchnie. Jednak
już same iskry przed wybuchem mogą pozostawić widoczne ślady w garderobie...
Mimo to ta rozrywka od lat cieszy się dużą popularnością wśród mieszkańców.
Ta zabawa była
jeszcze o tyle dobra, że z reguły szybko można było się zorientować, gdzie
pojawia się taka wybuchająca postać – towarzyszą jej krzyki i rozbiegający się
tłum. Druga zabawa sprawiła jednak, że postanowiłam schronić się pod dachem –
młodzi ludzie zaczęli rzucać w tłum palącymi się petardami. Te na szczęście nie
wybuchały, tylko się wypalały, mimo to nie wyobrażam sobie, co może się stać,
gdy spradnie na konkretną osobę. Ilekroć taka petarda trafiała na ziemię, ktoś
pobiegał, by rzucić ją gdzie indziej, tak więc naprawdę trudno było mieć
wszystkie petardy pod kontrolą. Po ok. godzinie takiego rzucania doszliśmy do
wniosku, że na tą noc, widzieliśmy już wystarczająco dużo...
Następnego ranka
to mnie dopadły poważne problemy żołądkowe, połączone z gorączką. To sprawiło
że nie mogłam uczestniczyć w procesji ze świetym Ignacym, jednak biorąc pod
uwagę że Ignacego widziałam już w kościele a i kolorowych strojów widziałam
sporo, chyba nie tak wiele przegapiłam ;-)
Po południu
miałam sporo szczęścia bo główna atrakcja znajdowała się praktycznie przed moim
nosem. Widok z tarasu naszego hotelu wychodził wprost na „stadion”, na którym
odbywało się ujeżdżanie byków.
Całość prezentuje
się dość chaotecznie. Na środku znajduje się spora grupa śmiałków, która marzy
o tym by dosiąść byka. Tutaj zwierząt niczym się nie rani i nie zabija, chodzi
wyłącznie o to, by jak najdłużej utrzymać się na byku. Jeżeli byk nie jest
skory do zabawy, lub wręcz przeciwnie – sprawia wrażenie dość agresywnego,
szybko zagania się go do zagrody i wyprowadza kolejnego. Boliwijczycy bardzo
lubią tego typu rozrywki i potrafią siedzieć na trybunach przez wiele godzin.
My, mimo szczerych chęci po dwóch godzinach mieliśmy dość. Ja wróciłam do łóżka
a reszta zajęła się grami planszowymi. Mój stan się nie poprawiał, dlatego
wieczorem dostałam parę tabletek i sporą ilość wody z solą i cukrem... Kuracja
okazała się na tyle dobra, że następnego dnia, choć słaba, bez problemu mogłam
wstać z łóżka.
Tego dnia
zwiedziliśmy ośrodek zdrowia w którym odbywa praktykę Lola. Lola od kilku lat
jest lekarką, jednak ostatnio robiła specjalizację jako anestezjolog. W ramach
podziękowania za taką możliwość jest zobowiązana pracować przez kolejne 4 lata
w wyznaczonej placówce, za naprawdę marne pieniądze... Zdjęcie Markusa w
gabinecie lekarskim na szczęście było pozowane ;-)
Po powrocie do
hotelu mogliśmy obserwować, jak na środku stadionu stawiany zostaje wielki pal.
Na górze umieszczone są różnego rodzaju nagrody, które śmiałek, który zdoła tam
się wspiąć, może zabrać do domu. Między nagrodami znalazł się nawet rower, nie
bardzo potrafię sobie wyobrazić, jak ktokolwiek może być w stanie bezpiecznie
sprowadzić go na ziemię. Już samo stawianie pala trwało tak długo, że
postanowiliśmy wybrać alternatywne zajęcie i resztę dnia spędziliśmy nad wodą.
Następnego dnia
rano, ponownie w dwóch taksówkach, ruszyliśmy w drogę powrotną do Trinidad. W
mojej taksówce szybciej usadowiła się wystarczająca ilość osób i ruszyliśmy w
drogę. W pierwszym momencie nawet nie zwróciliśmy uwagę, że nie ma w niej
nikogo z Boliwijczyków, nie ma też Markusa... Początkowo w ogóle nas to nie
przejęło – ktoś widział, że Markus już taksówkarzom zapłacił, więc nie
musieliśmy martwić się o pieniądze, poza tym biorąc pod uwagę długą podróż i
przeprawę przez wodę, byliśmy pewni, że drugi samochód w końcu nas dogoni.
Niestety tak się nie stało... Taksówkarz zamiast do hotelu, zawiózł nas pod
siedzibę swojej „firmy” i poinformował, że tam kończy się nasza podróż. Jedyny
numer telefonu, jaki posiadaliśmy – telefon Markusa – był zupełnie
bezużyteczny, ponieważ w trakcie podróży Markus zgubił ładowarkę i jego telefon
zginął śmiercią naturalną... Nie mogliśmy również poprosić o dowiezienie nas do
domu rodziny Loli... bo i ten dom nie posiada adresu a nikt z nas nie wiedział,
jak tam dojechać. Postanowiliśmy więc okupować taksówkę, dopóki druga nas nie
odnajdzie ;-)
Mijały długie minuty,
taksówka rozgrzewała się coraz bardziej a druga się nie pojawiała. Dopiero po
ok 40 min odnalazł nas brat Loli i na swoim motorze wskazał taksówkarzowi drogę
do hotelu. Na miejscu nadal brakowało reszty... Jak się później okazało, w
momencie gdy my już ruszaliśmy, Markus znajdujący się w recepcji usłyszał, że
za nas pobyt ma zapłacić cenę o 25 proc. wyższą, niż ustalona podczas
rezerwacji. Przez następną godzinę awanturował się w sposób godny Boliwijczyka
;-) by w końcu zapłacić, ile ustalono. Po wyjściu z hotelu z przerażeniem
zarejestrował brak jednej taksówki i dowiedział się, że już dawno wyjechaliśmy.
Było jasne, że nie zdążą nas dogonić, dlatego przez całą drogę ojciec Loli
próbował dodzwonić się do jej brata, by ten przeszukał całe Trinidad i
bezpiecznie sprowadził nas do hotelu. Jak widać ze skutkiem ;-)
Już w komplecie
pojechaliśmy do domu rodziny Loli, by tam zjeść obiad, na który zaserwowano
ogon krokodyla (na srebrnej folii) Mięso w smaku bardzo przypomina kurczaka i
stanowi w Boliwii wielki rarytas. Lola sama przyznała, że nigdy wcześniej nie
miała okazji go skosztować. Po raz kolejny rodzina poniosła ogromne koszta, by
dobrze zaprezentować się przed gośćmi...
Po posiłku postanowiliśmy pojechać nad wodę. W
tym celu potrzebowaliśmy więcej pojazdów – tata i dwóch braci Markusa mieli
stać się kierowcami wypożyczonych pojazdów. Jeden z braci, Matthias nie okazał
się najlepszym kierowcą – już po kilku minutach wylądował na płocie,
uszkadzając zarówno motor jak i płot. Płot musiał naprawić znajomy rodziny,
motor Markus odstawił w wypożyczalni, “zapominając” poinformować o wypadku. Tym
razem zdałam się na umiejętności drugiego brata ;-) Niestety nasz motor należał
do tych bardziej wadliwych – nie działał wskaźnik paliwa, prędkości, jak się
później okazało, nie działały również światła. Te braki nieco tonowały nasze
szaleństwa, niestety nie mieliśmy bladego pojęcia, jak szybko się poruszamy i w
obawie, że przesadzimy z prędkością i zepsujemy pojazd, musieliśmy dostosować
się do szybkości pozostałych ;-)
Niezależnie od prędkości
niestety dotarliśmy po zmroku, przez co straciliśmy szansę na efektowne
zdjęcia, za to padliśmy ofiara całej masy komarów.
Wieczór spędziliśmy
podziwiając centrum miasta.
Następnego dnia
pożegnaliśmy ciotki Markusa, które musiały wcześniej wrócić do domu. Sami
udaliśmy się na śniadanie. Jako że rodzina nie miała wystarczającej ilości
pojazdów, by przewieźć całą naszą grupę, część musiała zdać się na taksówki – w
tym przypadku również motory. Po doświadczeniach poprzedniego dnia czułam się
naprawdę niepewnie, kompletnie nie wiedząc dokąd zmierza mój kierowca. Na
szczęście bezpiecznie dotarłam do celu. Taksówka Matthiasa, brata Markusa dość
szybko skręciła w niewłaściwym kierunku. Na szczęście brat Loli w porę to
zauważył i zdołał ją złapać. Mój kierowca dość zwinnie odłączył się od naszego
konwoju, więc w moim przypadku podobna przygoda mogłaby naprawdę źle się
zakończyć...
Po śniadaniu rodzice
Markusa, Jonas i Markus ruszyli w dalszą drogę do Cochabamby. Zdecydowaliśmy
się lecieć tam małymi lokalnymi samolotami, a że w każdym dokładnie 4 osoby
mogły lecieć za wyjątkowo korzystną cenę, postanowiliśmy się podzielić. Ja,
Lola, Thomas i Matthias mieliśmy lecieć pod wieczór.
Dzień spędziliśmy
w bardzo ładnym parku, pełnym egzotycznych zwierząt. Większość z nich swobodnie
poruszała się między ludźmi, jedynie zbiornik wody odgrodzony był siatką. Początkowo
myśleliśmy, że w okolicy zbiornika znajdują się wyłącznie żółwie, szybko
okazało się, że można tam spotkać i inne osobniki ;-)
Krokodyle mogły
podchodzić pod samą siatkę o czym przekonałam się na własnej skórze –
wypatrując żółwi i opierając się o ogrodzenie nawet nie zauważyłam, że tuż obok
w trawie wygrzewa się krokodyl ;-)
Thomas stracił
głowę dla małego żółwia i dopiero po kilku godzinach udało nam się wybić mu z
głowy pomysł przewiezienia go do Niemiec ;-)
W międzyczasie pierwsza
czwórka dotarła na miejsce i zasugerowała nam spożycie przed podróżą
odpowiednich tabletek... Temperatura w ich samolocie była nie do zniesienia a
samolotem trzepało na wszystkie możliwe strony. Na szczęście nasza podróż była
zdecydowanie przyjemniejsza. Właściwie prawie nic z niej nie pamiętam bo
biliwijskie środki okazały się dość mocne i cała nasza grupa, nawet wbrew woli,
zasnęła parę minut po starcie...
Mam nadzieję, że jeszcze nie zamęczyłam Was tymi relacjami ;-) Następna będzie prawdopodobnie już ostatnią...
Mój Boże, nie wiem, czy dałabym radę tym wszystkim atrakcjom! Naprawdę Cię podziwiam, bo choć nie jestem wymagającą turystką, boliwijski chaos jednak mnie przerasta:)
OdpowiedzUsuńCejrowski kiedyś mówił, że mięso krokodyla trochę daje mułem - prawda to czy nie?
Pozdrawia serdecznie!
Wiesz, często nie miałaś nawet czasu by się nad czymś zastanowić lub zaprotestować. Trzeba było wierzyć, że wszystko będzie dobrze ;-)
UsuńCo do krokodyla to niestety nie wiem. Był wielką niespodzianką na stole a że był podany w sosie ziołowym i czosnkowym, trudno było wyczuć prawdziwy zapach...
Kurcze, ale ścisk w tym autobusie! Ja chyba nie potrafiłabym żyć w takim kraju, bez porządny pralek:)
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy odważyłabym się zjeść ogon krokodyla, ale z przyjemnością wybrałabym się w podróż takim "przeładowanym" mikrobusem. :)
OdpowiedzUsuńZ prawdziwą przyjemnością czytam Twoją relację. Zwłaszcza podoba mi się święto w San Ignacjo i barwne korowody:) Z pewnością długo będziesz jeszcze "przeżywac" swoje przygody:) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńRelację są świetne, jak dla mnie mogłyby się nie kończyć :)
OdpowiedzUsuńTwoja relacja jest rewelacyjna, i do tego zdjęcia, bardzo fajnie się czyta. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńHaha w tym osobliwym nakryciu głowy jest Ci baaardzo do twarzy. :D
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się czy go nie ukraść ale doszłam do wniosku, że młody Machetero tańczy lepiej ode mnie ;-)
UsuńSpróbowałbym tego krokodyla :) Ale dwa razyz astanowiłbym się przed podróżą samolotem po wcześniejszych boliwijskich przygodach transportowych :)
OdpowiedzUsuńPrzyznaję że po smsie od pierwszej czwórki też spodziewałam się wszystkiego. No może poza tym, że boliwijskie tabletki prawie natychmiast mnie uśpią ;-)
UsuńAch, krokodyl krokodyl..
OdpowiedzUsuńPodróży taksówkę współczuję, no ale jest chociaż o czym opowiadać po podróży ;)
A poza tym świetne zdjęcia i oczywiście cała relacja!!
pozdrawiam ;)
To naprawdę była wesoła, pełna niespodzianek podróż...;)
OdpowiedzUsuńNaprawde ciekawe jest to, co opisujesz! Ja mieszkalam przez ponad trzy lata w troche innej Boliwii, tej zamozniejszej, ktora dla mnie wydawala sie norma, choc wedlug statystyk wieksza czesc spoleczenstwa wciaz zyje w ubostwie. Tak sie jednak sklada, ze to czesciej ci mniej zamozni Boliwijczycy okazuja prawdziwa goscinnosc czesto ,jak piszesz, kosztem wlasnego komfortu.
OdpowiedzUsuń