29.08.2012

Projekt Boliwia: Podróż cz. 3


By nie tracić zbyt wiele czasu, już kilkanaście godzin po ślubie pakowaliśmy bagaże, z zamiarem wyruszenia w dalszą drogę. Markus niewiele się zastanawiając, zamówił jednego mikrobusa, który miał nas dowieść do dworca autobusowego. To chyba jeden z niewielu momentów, w których boliwijska i niemiecka mentalność idealnie się dopasowały. Boliwijska pozwoliła nam uwierzyć, że jakoś się do tego cuda wciśniemy a niemiecka pozwoliła tak to logistycznie dopracować, by wiara przeobraziła się w fakt. Jak to wyglądało, widać na zdjęciach...
 





Po tej podróży niemal doznałam szoku, gdy zobaczyłam autobus, w którym mieliśmy nocą przejechać do Trinidad. W swoim życiu odbyłam już wiele międzynarodowych podróży autobusem ale żaden nie był choćby w połowie tak konfortowy jak ten. Nic dziwnego że wystarczyło parę minut, by większość naszej grupy zasnęła...


Przed podróżą niestety nikt nie uprzedził nas, że nie skończy się ona na jakimś konkretnym przystanku, tylko tam, gdzie zażyczymy sobie wysiąść. Około 6 nad ranem obudził nas krzyk naszej kwiaciarki, która kazała kierowcy natychmiast się zatrzymać. Nie było czasu by spakować rzeczy, trzeba było jak najszybciej wysiąść i odebrać bagaże. Nasza liczna grupa wzbudziła zainteresowanie wszystkich okolicznych psów i tak o świcie, przy akompaniamencie głośnego szczekania, znaleźliśmy się w Trinidad...

W Santa Cruz często spotykaliśmy się z opinią, że nie jest to specjalnie urodziwe miasto. W Trinidad przekonaliśmy się, że i inne miasta niekoniecznie należą do uroczych. Tak jak tam masa bezpańskich psów a po obu stronach drogi, dosłownie przed domami płyną spbie spokojnie wszystkie możliwe nieczystości...
Na zdjęciu ulica na której znajduje się dom rodziców Loli.


W tym miejscu wypada chyba napisać parę słów o rodzinie Loli. Rodzice stosunkowo krótko uczęszczali do szkół. Mama Loli co prawda uczęszczała do szkoły dla sekretarek ale los sprawił że większość życia zajmowała się dziećmi, niekoniecznie swoimi. Ojciec Loli nie wyuczył się żadnego zawodu, jednak przez całe życie był na tyle zaradny, by znajdować sobie zajęcie i zapewnić rodzinie utrzymanie. Co dość nietypowe dla osób na ich poziomie społecznym, rodzice Loli za priorytet w swoim życiu uznali umożliwienie wszystkim dzieciom (czwórka) pójście na studia. Ta decyzja oczywiście odbiła się na warunkach w jakich mieszkali, jednak na dzień dzisiejszy ich dom prezentuje się naprawdę dobrze. Wypada jednak zaznaczyć że wiele pozytywnych zmian nastąpiło w ostatnim miesiącu przed ślubem i miało bezpośredni związek z naszą wizytą. W ciągu tego miesiąca wybudowano nowy wjazd do domu, zamontowano nową bramę, wysprzątano całą okolicę, w łazience pojawiły się kafelki a przed domem mały, zadbany ogródek. Niewykluczone, że to właśnie z naszego powodu rodzina nie była w stanie wesprzeć finansowo ślubu – ważniejsze stało się godne zaprezentowanie się przed gośćmi z zagranicy...


Kuchnia znajduje się na zewnątrz, z dwóch stron chroniona ścianami domu, z trzeciej kolejnym budynkiem.


Pod stołem zwykle chowają się te dwa psiaki, które należą do rodziny choć wyglądem zupłnie nie różnią się od bezpańskich psów. W kuchni mogą liczyć na odpadki, wodę czerpią z rowu przed domem...


Zlewozmywaki przy których myjemy zęby to typowa boliwijska pralnia. Duża liczba Boliwijczyków nadal pierze ręcznie i to w zimnej wodzie. Również naczynia zmywa się w zimnej wodzie. W zeszłym roku na Boże Narodzenie rodzeństwo Loli kupiło rodzicom pralkę, jednak pralki w Boliwii działają na nieco innych zasadach. Przypominają nasze dawne pralki wirowe i można w nich prać albo w zimnej wodzie albo w temperaturze 90 stopni. Z mojego doświadczenia, jeśli na ubraniu widniała widoczna plama, lepiej było uprać je ręcznie w zimnej wodzie niż zdać się na możliwości pralki...


W pomieszczeniu za nami znajduje się toaleta i prysznic. Od pewnego czasu w hotelach i bardziej zamożnych domach można liczyć na ciepłą wodę pod prysznicem a to za sprawą dość podejrzanie wyglądających elektrycznych nasadek. Nasadka w połączeniu z metalowym kurkiem wykazywała spore zagrożenie małego porażenia prądem, o czym przekonały się dwie osoby z naszej grupy. Dlatego zwykle w hotelach kurek obkleja się taśmą klejącą, lub nakłada na niego jakąś szmatę w nadziei, że to pomoże.


 
Pokój dzienny zwykle wygląda nieco inaczej – na ścianie po lewej widać hak, na którym zwykle wisi hamak – idealne miejsce do oglądania telewizji ;-) Oprócz pokoju dziennego, znajdują sie tu 3 sypialnie, 2 po lewej i jedna na wprost. W pokoju, który zamiast drzwi ma kotarę mieszka najstarszy brat Loli z żoną i dzieckiem, w pokoju obok dwójka dorosłego rodzeństwa Loli – siostra i brat. Trzecią sypialnię zajmują rodzicę. Jak widać, ciężko to o prywatność – w jednym pokoju nie ma drzwi, w drugim w okienkach wstawiona jest jedynie siateczka, nocą słychać każdy odgłos.


Sypialnia rodziców jest zdecydowanie najbardziej przestronna i najbardziej uporządkowana. Rodzice mają nawet miejsce, gdzie wieszają swoje ubrania. W przypadku pozostałych dwóch pokoi ubrania leżą po prostu na wielkim stosie na krześle.


W Trinidad zatrzymaliśmy się właściwie tylko po to, by zjeść śniadanie, jednak czasu starczyło na małą wycieczkę po mieście. To miasto zostało opanowane przez jednoślady. Prawie każdy dorosły mieszkaniec miasta, o ile może sobie na to pozwolić, posiada motor czy motorynkę. Na ulicach łatwo natknąć się na pojazdy, na których mieszczą się rodzice, trójka małych dzieci i niemałych rozmiarów zakupy. Tutaj również ciężko mówić o przepisach ruchu drogowego, motorynką łatwo przecież wjechać w najdrobniejszą lukę lub w razie potrzeby jechać obok drogi ;-) Tego dnia Landi przeszkoliła mnie właśnie w takich ekstrymalnych sytuacjach ;-)
W dalszą drogę wybraliśmy się dwoma taksówkami. Towarzyszyli nam rodzice Loli, którym tę wyprawę opłaciliśmy w ramach podziękowania za tak ciepłe przyjęcie – w przeciwnym razie nie mogliby pozwolić sobie finansowo na taki wydatek. Zupełnie spontanicznie dołączyła do nas siostra Loli, która przypomniała sobie, że w miejscu, do którego zmierzeliśmy ma znajomych, u których mogłaby przenocować.
 
Jeżeli dom rodziców Loli wydawał się Wam ubogi, to pragnę zwrócić uwagę na dwa z naprawdę wielu domów, mijanych po drodze... 


Podróż nie była może najbardziej wygodna ale przebiegała całkiem miło do momentu, gdy taksówkarz kazał nam wysiąść... Okazało się, że czeka nas przeprawa przez wodę.


Na brzegu mężczyźni stale pracują przy prowizorycznych wjazdach, tak by mogły do nich podjechać tratwy, na których transportowane są pojazdy (pośrodku) i ludzie (po bokach). Jak chyba widać na zdjęciu, deski na tratwie nie są prawie niczym przymocowane, trzeba naprawdę uważać by nie wpaść w jakąś dziurę. Na wszelki wypadek zawsze najpierw na tratwę wjeżdżają samochody, dopiero później miejsca mogą zająć osoby nimi podróżujące.
 
 
Dzień przed naszą podróżą w tej okolicy padało a co za tym idzie, niektóre samochody nie były w stanie same wjechać na górę i skazane na pomoc traktora. Wszelkie wgniecenia spowodowane takim wciąganiem wliczone są w ryzyko podróży...


Często mieliśmy wrażenie, że drogi pozostawiają w Boliwii wiele do życzenia, jednak w czasie naszej dalszej podróży zrozumieliśmy, że tak naprawdę niewiele widzieliśmy. Z niepokojem spoglądaliśmy za szybę mając nadzieję, że nie będziemy zmuszeni pchać naszej taksówki, tym bardziej że w tej okolicy nietrudno spotkać krokodyle. W sumie wypratzyliśmy dwie sztuki, niestety za daleko, by zrobić przyzwoite zdjęcie. 


Po drodze zdarzało się również ujrzeć naprawdę sliczne zakątki, jak np. ten na zdjęciu.


Po pełnej emocji podróży dotarliśmy do San Ignacio. To niewielkie miasteczko odwiedziliśmy z dwóch powodów. To tu mieszka i odbywa praktykę Lola. Poza tym właśnie w tych dniach miasteczko obchodzi dni swojego patrona, święto rozsławione w całej Boliwii. Jeszcze tego samego dnia zwiedzilismy centrum i podziwialiśmy odświetnie ubranych mieszkańców.
 

 
Tego dnia po raz pierwszy ujrzeliśmy Macheteros, którzy cieszą się w Boliwii ogromnym szacunkiem. Mężczyźni przez długie godziny wędrują po mieście, wykonując swój taniec. Ponieważ budzą oni tak duży respekt, wielu zamożniejszych właścicieli sklepów czy domów zaprasza ich, by tańcem potwierdzili ich wysoki status – w końu Macheteros nie tańczą dla każdego. W podzięce zapraszający częstuje tańczących mocnymi trunkami. Pojęcia nie mam jak Ci ludzie utrzymują się na nogach przez cały dzień i większość nocy ;-)


Udało mi się znaleźć filmik na którym można zobaczyć taniec Macheteros. Warto go zobaczyć nie tylko dla tańca ale również po to by usłyszeć muzykę, która towarzyszyła nam bez ustanku przez kolejne trzy dni... Muzyka na tyle głośna, że właściwie na nic zdawało się zamykanie okna w hotelu. Nawet budząc się o 4 w nocy, miało się wrażenie, jakby spało się na placu w centrum miasta... Na filmiku widać też grupę przebierańców – Toritos
Wieczorem zdołałam przekonać jednego z młodszych Macheteros, by pożyczył mi swoje nakrycie głowy. ;-)


Świętowanie praktycznie nie ustaje, z czasem na ulicach widać coraz więcej osób, które nie wytrzymały tego tempa i ledwie trzymają się na nogach po spożyciu  dużej ilości trunków.
Mimo to świętowanie było naprawdę przyjemne, do momentu, gdy na niebie pojawiły się sztuczne ognie. Pokaz sam w sobie był naprawdę efektownym, jednak po jego zakończeniu w tłumie zaczęły się pojawiać dość niecodzienne postacie – młodzi ludzie w kapeluszach, na których umieszczona jest petarda...
Cała zabawa polega na tym by uciec przed takim osobnikiem, zanim petarda wybuchnie. Jednak już same iskry przed wybuchem mogą pozostawić widoczne ślady w garderobie... Mimo to ta rozrywka od lat cieszy się dużą popularnością wśród mieszkańców.
 

  
Ta zabawa była jeszcze o tyle dobra, że z reguły szybko można było się zorientować, gdzie pojawia się taka wybuchająca postać – towarzyszą jej krzyki i rozbiegający się tłum. Druga zabawa sprawiła jednak, że postanowiłam schronić się pod dachem – młodzi ludzie zaczęli rzucać w tłum palącymi się petardami. Te na szczęście nie wybuchały, tylko się wypalały, mimo to nie wyobrażam sobie, co może się stać, gdy spradnie na konkretną osobę. Ilekroć taka petarda trafiała na ziemię, ktoś pobiegał, by rzucić ją gdzie indziej, tak więc naprawdę trudno było mieć wszystkie petardy pod kontrolą. Po ok. godzinie takiego rzucania doszliśmy do wniosku, że na tą noc, widzieliśmy już wystarczająco dużo...

Następnego ranka to mnie dopadły poważne problemy żołądkowe, połączone z gorączką. To sprawiło że nie mogłam uczestniczyć w procesji ze świetym Ignacym, jednak biorąc pod uwagę że Ignacego widziałam już w kościele a i kolorowych strojów widziałam sporo, chyba nie tak wiele przegapiłam ;-)



Po południu miałam sporo szczęścia bo główna atrakcja znajdowała się praktycznie przed moim nosem. Widok z tarasu naszego hotelu wychodził wprost na „stadion”, na którym odbywało się ujeżdżanie byków.
 


 
Całość prezentuje się dość chaotecznie. Na środku znajduje się spora grupa śmiałków, która marzy o tym by dosiąść byka. Tutaj zwierząt niczym się nie rani i nie zabija, chodzi wyłącznie o to, by jak najdłużej utrzymać się na byku. Jeżeli byk nie jest skory do zabawy, lub wręcz przeciwnie – sprawia wrażenie dość agresywnego, szybko zagania się go do zagrody i wyprowadza kolejnego. Boliwijczycy bardzo lubią tego typu rozrywki i potrafią siedzieć na trybunach przez wiele godzin. My, mimo szczerych chęci po dwóch godzinach mieliśmy dość. Ja wróciłam do łóżka a reszta zajęła się grami planszowymi. Mój stan się nie poprawiał, dlatego wieczorem dostałam parę tabletek i sporą ilość wody z solą i cukrem... Kuracja okazała się na tyle dobra, że następnego dnia, choć słaba, bez problemu mogłam wstać z łóżka. 

Tego dnia zwiedziliśmy ośrodek zdrowia w którym odbywa praktykę Lola. Lola od kilku lat jest lekarką, jednak ostatnio robiła specjalizację jako anestezjolog. W ramach podziękowania za taką możliwość jest zobowiązana pracować przez kolejne 4 lata w wyznaczonej placówce, za naprawdę marne pieniądze... Zdjęcie Markusa w gabinecie lekarskim na szczęście było pozowane ;-)
 

 
Po powrocie do hotelu mogliśmy obserwować, jak na środku stadionu stawiany zostaje wielki pal. Na górze umieszczone są różnego rodzaju nagrody, które śmiałek, który zdoła tam się wspiąć, może zabrać do domu. Między nagrodami znalazł się nawet rower, nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, jak ktokolwiek może być w stanie bezpiecznie sprowadzić go na ziemię. Już samo stawianie pala trwało tak długo, że postanowiliśmy wybrać alternatywne zajęcie i resztę dnia spędziliśmy nad wodą.



Następnego dnia rano, ponownie w dwóch taksówkach, ruszyliśmy w drogę powrotną do Trinidad. W mojej taksówce szybciej usadowiła się wystarczająca ilość osób i ruszyliśmy w drogę. W pierwszym momencie nawet nie zwróciliśmy uwagę, że nie ma w niej nikogo z Boliwijczyków, nie ma też Markusa... Początkowo w ogóle nas to nie przejęło – ktoś widział, że Markus już taksówkarzom zapłacił, więc nie musieliśmy martwić się o pieniądze, poza tym biorąc pod uwagę długą podróż i przeprawę przez wodę, byliśmy pewni, że drugi samochód w końcu nas dogoni. Niestety tak się nie stało... Taksówkarz zamiast do hotelu, zawiózł nas pod siedzibę swojej „firmy” i poinformował, że tam kończy się nasza podróż. Jedyny numer telefonu, jaki posiadaliśmy – telefon Markusa – był zupełnie bezużyteczny, ponieważ w trakcie podróży Markus zgubił ładowarkę i jego telefon zginął śmiercią naturalną... Nie mogliśmy również poprosić o dowiezienie nas do domu rodziny Loli... bo i ten dom nie posiada adresu a nikt z nas nie wiedział, jak tam dojechać. Postanowiliśmy więc okupować taksówkę, dopóki druga nas nie odnajdzie ;-)

Mijały długie minuty, taksówka rozgrzewała się coraz bardziej a druga się nie pojawiała. Dopiero po ok 40 min odnalazł nas brat Loli i na swoim motorze wskazał taksówkarzowi drogę do hotelu. Na miejscu nadal brakowało reszty... Jak się później okazało, w momencie gdy my już ruszaliśmy, Markus znajdujący się w recepcji usłyszał, że za nas pobyt ma zapłacić cenę o 25 proc. wyższą, niż ustalona podczas rezerwacji. Przez następną godzinę awanturował się w sposób godny Boliwijczyka ;-) by w końcu zapłacić, ile ustalono. Po wyjściu z hotelu z przerażeniem zarejestrował brak jednej taksówki i dowiedział się, że już dawno wyjechaliśmy. Było jasne, że nie zdążą nas dogonić, dlatego przez całą drogę ojciec Loli próbował dodzwonić się do jej brata, by ten przeszukał całe Trinidad i bezpiecznie sprowadził nas do hotelu. Jak widać ze skutkiem ;-)


Już w komplecie pojechaliśmy do domu rodziny Loli, by tam zjeść obiad, na który zaserwowano ogon krokodyla (na srebrnej folii) Mięso w smaku bardzo przypomina kurczaka i stanowi w Boliwii wielki rarytas. Lola sama przyznała, że nigdy wcześniej nie miała okazji go skosztować. Po raz kolejny rodzina poniosła ogromne koszta, by dobrze zaprezentować się przed gośćmi...


 Po posiłku postanowiliśmy pojechać nad wodę. W tym celu potrzebowaliśmy więcej pojazdów – tata i dwóch braci Markusa mieli stać się kierowcami wypożyczonych pojazdów. Jeden z braci, Matthias nie okazał się najlepszym kierowcą – już po kilku minutach wylądował na płocie, uszkadzając zarówno motor jak i płot. Płot musiał naprawić znajomy rodziny, motor Markus odstawił w wypożyczalni, “zapominając” poinformować o wypadku. Tym razem zdałam się na umiejętności drugiego brata ;-) Niestety nasz motor należał do tych bardziej wadliwych – nie działał wskaźnik paliwa, prędkości, jak się później okazało, nie działały również światła. Te braki nieco tonowały nasze szaleństwa, niestety nie mieliśmy bladego pojęcia, jak szybko się poruszamy i w obawie, że przesadzimy z prędkością i zepsujemy pojazd, musieliśmy dostosować się do szybkości pozostałych ;-)


Niezależnie od prędkości niestety dotarliśmy po zmroku, przez co straciliśmy szansę na efektowne zdjęcia, za to padliśmy ofiara całej masy komarów.


Wieczór spędziliśmy podziwiając centrum miasta.


Następnego dnia pożegnaliśmy ciotki Markusa, które musiały wcześniej wrócić do domu. Sami udaliśmy się na śniadanie. Jako że rodzina nie miała wystarczającej ilości pojazdów, by przewieźć całą naszą grupę, część musiała zdać się na taksówki – w tym przypadku również motory. Po doświadczeniach poprzedniego dnia czułam się naprawdę niepewnie, kompletnie nie wiedząc dokąd zmierza mój kierowca. Na szczęście bezpiecznie dotarłam do celu. Taksówka Matthiasa, brata Markusa dość szybko skręciła w niewłaściwym kierunku. Na szczęście brat Loli w porę to zauważył i zdołał ją złapać. Mój kierowca dość zwinnie odłączył się od naszego konwoju, więc w moim przypadku podobna przygoda mogłaby naprawdę źle się zakończyć... 


Po śniadaniu rodzice Markusa, Jonas i Markus ruszyli w dalszą drogę do Cochabamby. Zdecydowaliśmy się lecieć tam małymi lokalnymi samolotami, a że w każdym dokładnie 4 osoby mogły lecieć za wyjątkowo korzystną cenę, postanowiliśmy się podzielić. Ja, Lola, Thomas i Matthias mieliśmy lecieć pod wieczór. 

Dzień spędziliśmy w bardzo ładnym parku, pełnym egzotycznych zwierząt. Większość z nich swobodnie poruszała się między ludźmi, jedynie zbiornik wody odgrodzony był siatką. Początkowo myśleliśmy, że w okolicy zbiornika znajdują się wyłącznie żółwie, szybko okazało się, że można tam spotkać i inne osobniki ;-)
 

  
Krokodyle mogły podchodzić pod samą siatkę o czym przekonałam się na własnej skórze – wypatrując żółwi i opierając się o ogrodzenie nawet nie zauważyłam, że tuż obok w trawie wygrzewa się krokodyl ;-)
 

 
Thomas stracił głowę dla małego żółwia i dopiero po kilku godzinach udało nam się wybić mu z głowy pomysł przewiezienia go do Niemiec ;-)

W międzyczasie pierwsza czwórka dotarła na miejsce i zasugerowała nam spożycie przed podróżą odpowiednich tabletek... Temperatura w ich samolocie była nie do zniesienia a samolotem trzepało na wszystkie możliwe strony. Na szczęście nasza podróż była zdecydowanie przyjemniejsza. Właściwie prawie nic z niej nie pamiętam bo biliwijskie środki okazały się dość mocne i cała nasza grupa, nawet wbrew woli, zasnęła parę minut po starcie...


Mam nadzieję, że jeszcze nie zamęczyłam Was tymi relacjami ;-) Następna będzie prawdopodobnie już ostatnią... 

14 komentarzy:

  1. Mój Boże, nie wiem, czy dałabym radę tym wszystkim atrakcjom! Naprawdę Cię podziwiam, bo choć nie jestem wymagającą turystką, boliwijski chaos jednak mnie przerasta:)
    Cejrowski kiedyś mówił, że mięso krokodyla trochę daje mułem - prawda to czy nie?
    Pozdrawia serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, często nie miałaś nawet czasu by się nad czymś zastanowić lub zaprotestować. Trzeba było wierzyć, że wszystko będzie dobrze ;-)
      Co do krokodyla to niestety nie wiem. Był wielką niespodzianką na stole a że był podany w sosie ziołowym i czosnkowym, trudno było wyczuć prawdziwy zapach...

      Usuń
  2. Kurcze, ale ścisk w tym autobusie! Ja chyba nie potrafiłabym żyć w takim kraju, bez porządny pralek:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem, czy odważyłabym się zjeść ogon krokodyla, ale z przyjemnością wybrałabym się w podróż takim "przeładowanym" mikrobusem. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z prawdziwą przyjemnością czytam Twoją relację. Zwłaszcza podoba mi się święto w San Ignacjo i barwne korowody:) Z pewnością długo będziesz jeszcze "przeżywac" swoje przygody:) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Relację są świetne, jak dla mnie mogłyby się nie kończyć :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Twoja relacja jest rewelacyjna, i do tego zdjęcia, bardzo fajnie się czyta. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Haha w tym osobliwym nakryciu głowy jest Ci baaardzo do twarzy. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastanawiałam się czy go nie ukraść ale doszłam do wniosku, że młody Machetero tańczy lepiej ode mnie ;-)

      Usuń
  8. Spróbowałbym tego krokodyla :) Ale dwa razyz astanowiłbym się przed podróżą samolotem po wcześniejszych boliwijskich przygodach transportowych :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznaję że po smsie od pierwszej czwórki też spodziewałam się wszystkiego. No może poza tym, że boliwijskie tabletki prawie natychmiast mnie uśpią ;-)

      Usuń
  9. Ach, krokodyl krokodyl..
    Podróży taksówkę współczuję, no ale jest chociaż o czym opowiadać po podróży ;)
    A poza tym świetne zdjęcia i oczywiście cała relacja!!
    pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. To naprawdę była wesoła, pełna niespodzianek podróż...;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Naprawde ciekawe jest to, co opisujesz! Ja mieszkalam przez ponad trzy lata w troche innej Boliwii, tej zamozniejszej, ktora dla mnie wydawala sie norma, choc wedlug statystyk wieksza czesc spoleczenstwa wciaz zyje w ubostwie. Tak sie jednak sklada, ze to czesciej ci mniej zamozni Boliwijczycy okazuja prawdziwa goscinnosc czesto ,jak piszesz, kosztem wlasnego komfortu.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...