6.09.2012

Projekt Boliwia: Podróż cz.4

Do Cochabamby nasza czwórka doleciała późnym wieczorem. Tabletki, które wzięliśmy by jakoś przetrwać podróż okazały się niepotrzebne. Niestety ich działanie czuliśmy przez wiele godzin. Wystarczyło na moment gdzieś usiąść, by oczy automatycznie się zamknęły...

Już na lotnisku doszliśmy do wniosku, że Cochabamba jest zdecydowanie większym i bardziej nowoczesnym miastem. Wystarczyło spojrzeć na naszą taksówkę. Nie dość że na szybie nie można było znaleźć choćby jednej małej rysy, działały wszystkie światła i pasy bezpieczeństwa (to wszystko w Santa Cruz graniczyło z cudem, ktokolwiek choćby pomyślał o zapięciu pasów narażał się na drwinę taksówkarza a zapiąć się i tak nie zapiął bo w większości taksówek pasy są... popsute) to jeszcze z przodu zamontowany był mały ekran na którym podróżni mogą obejrzeć parę teledysków czy kawałek filmów (w zależności od upodobań kierowcy). Również organizacja ruchu okazała się podejrzanie normalna, człowiek wręcz tęsknił do dźwięku klaksonu...




Nasz hotel znajdował się na jednej z bardzo ruchliwych ulic w centrum. W jego ofercie znalazło sie nie tylko śniadanie ale nawet pranie i prasowanie ubrań po śmiesznie niskich cenach. Co prawda ręczniki w hotelu przypominały raczej ścierki, mimo to postanowiliśmy skorzystać z prawdopodobnie ostatniej okazji by cokolwiek wyprać. Ku naszemu zdumieniu, wszystko prezentowało się naprawdę przyzwoicie, pomijając fakt, że za niektóre ubrania trzeba było nieco dopłacić, o czy oczywiście wcześniej nas nie poinformowano...

Wieczorem zjedliśmy jedynie kolację w fast foodzie znajdującym się przy hotelu, zrobiliśmy sobie mały spacer i wszyscy poszli spać.

Następnego dnia wdrapaliśmy się na taras, by zjeść śniadanie. Trzeba przyznać, że widoki były naprawdę imponujące.



W Boliwii akurat świętowano dzień niepodległości a co za tym idzie, po raz kolejny mieliśmy okazję podziwiać barwne korowody. Biorąc jednak pod uwagę wszystko co widzieliśmy w San Ignacio, pewnie nie zrobiło to na nas aż tak dużego wrażenia jak powinno ;-)


O wiele bardziej do gustu przypadły nam autobusy, których w tym mieście po prostu nie sposób przegapić ;-)


Nasz pobyt w Cochabambie pokrył się również z obchodami 25lecia partnerstwa tego miasta z niemieckim Hildesheim. W Hildesheim pracował Markus, zanim wyruszył do Boliwii. Własnie w ramach tego partnerstwa odbył krótkie podróże służbowe do Boliwii podczas których między nim a Lolą zaiskrzyło na dobre ;-)

Korzystając z okazji wzięliśmy udział w warsztacie na temat biedy, podczas którego porównywano sytuację w Boliwii i Niemczech. Nietrudno się domyślić że doszliśmy do wniosku że większość osób postrzeganych w Niemczech jako biednych, w Boliwii należałaby przynajmniej do klasy średniej... Ok 24 proc. ludności tego kraju musi wyżyć dysponując mniej niż 1 dolarem na dzień...



Po warsztacie wybraliśmy się do największej atrakcji Cochabamby, którą jest statua Jezusa - Cristo de la Concordia. Jeszcze niedawno mogła się szczycić mianem najwyższej na świecie, zanim ten tytuł przeniósł się do Polski ;-)



Już sama Cochabamba położona jest na wysokości około 2600 m n.p.m. Ze statuy można podziwiać ją w całej okazałości.


Miasto zwiedzaliśmy do samej nocy i niewiele brakowało a w ogóle nie dotarlibyśmy do naszego hotelu ;-)





Następnego dnia rano ruszyliśmy do ostatniego punktu na naszym szlaku – Toro toro. Odległość mierzona w kilometrach nie była może szczególnie wielka jednak ze względu na jakość drogi i liczne ostre zakręty, samochody mogły poruszać się stosunkowo powoli – czekało nas 6 godzin podskakiwania w samochodzie. Jakby tego było mało, zarówno ojciec jak i jeden z braci Markusa przechodzili w tym dniu poważne problemy żołądkowe, co wymusiło na nas kilka dodatkowych przystanków. Wszelkie niedogodności w pewnym stopniu rekompensowały widoki...



Toro Toro to niewielkie miasteczko, które w ostatnim czasie, konkretniej od czasu, gdy zbudowano drogę, powoli zaczyna się rozwijać. Wcześniej można było co najwyżej korzystać z usług osła lub podróżować pieszo, obecnie pojawia się już więcej turystów, którzy pragną poznac to miejsce, powstał nawet pierwszy, niewielki ale bardzo przytulny hotel. Właśnie tam zostawiliśmy ojca i brata Markusa, którzy nie byliby w stanie nam towarzyszyć w kolejnych atrakcjach.

Istnieje kilka powodów, dla których warto wybrać się w te rejony a wszystkie znajdują się w obrębie pobliskiego parku narodowego. Jednym z nich są ślady dinozaurów, zachowane na tyle dobrze, by można było ustalić, czy przykładowo zwierzę lądowało, walczyło czy uciekało.


Okoliczni mieszkańcy bardzo chętnie uwieczniali swoje imiona w pobliżu takich śladów, a nawet je wycinali, by później sprzedać turystom, dlatego obecnie po parku można poruszać się wyłącznie z przewodnikiem. Istnieją jeszcze inne powody dla których przewodnik stał się niezbędny, ale o tym później ;-)

Przewodnikiem mogą być tylko osoby, które mieszkają w pobliżu Toro Toro i ukończyły odpowiednie szkolenia.

Kolejnym obowiązkowym przystankiem na trasie jest malowniczy kanion. Na potrzeby turystów zbudowano tutaj specjalny most dla tych, którzy nie boją się spojrzeć w dół. ;-) Markus i Thomas odziedziczyli po mamie problemy z wysokością, jednak w końcu i oni dali się przekonać by ustawić się do zdjęcia.




Kanion można też podziwiać z dołu, gdzie znajduje się bardzo ładny wodospad. Jedyny problem polega na tym, że jedyna droga jaka do niego prowadzi to schody, ok. 700 stopni...


Spoglądając w dół nie byłam do końca przekonana czy powinnam wybrać się w tą drogę. Do wyboru miałam albo zostać na górze, albo przejść całą trasę – przewodnik nie może nikogo zostawić samego.

Mama Markusa od razu zdecydowała, że zostanie na górze, podobno nasz przewodnik odetchnął z ulgą, gdy to usłyszał ;-)


Koniec końcem dałam się przekonać, że takiego widoku nie można przegapić. Choć nie bardzo uśmiechała mi się wspinaczka po schodach, początkowo myślałam że nie będzie aż tak źle. Schody były co prawda nieco krzywe, niektóre wyższe, inne niższe ale generalnie prezentowały się dość niewinnie. Do czasu... To czego z góry nie można było zobaczyć to schody tak wysokie, że trzeba było na nich siadać, by dotknąć nogą kolejnego. Zejście na sam dół nie oznaczało jeszcze, że dotarliśmy na miejsce, teraz trzeba było pokonać całą masę dość wysokich kamieni. Raz po raz trzeba było się na nie wspinać lub z nich zsuwać. Gdy dotarliśmy na miejsce, każdy był już naprawdę zmęczony. Nawet nasz aparat, jedyny jaki ze sobą wzięliśmy, szybko wyzionął ducha i udało nam się zrobić tylko kilka zdjęć.


Droga powrotna okazała się prawdziwym koszmarem. Powietrze na tej wysokości skutecznie utrudniało nam oddychanie. Średnio co 25 stopni musieliśmy organizować postoje, modląc się by ten koszmar szybko się skończył.

Przeprawienie się przez głazy i wdrapanie się na ok. 700 stopni zajęło nam w sumie ok. 2,5 godzin... Podobno to przeciętny wynik dla turysty.

Gdy dotarliśmy na górę było już ciemno i nie pozostało nam nic innego jak tylko wrócić do hotelu i zbierać siły na kolejny dzień.

Następnego dnia, już w komplecie wyruszyliśmy do kolejnej atrakcji, jaskini Umajalanta.
 


Jaskinia ma na swoim koncie przypadki śmiertelne – osoby które bądź wybrały się do jaskini same i uległy wypadkowi, lub straciły jedyne źródło światła i nie zdołały odnaleźć drogi na zewnątrz. Z tego powodu, na dzień dzisiejszy jest tutaj niezbędny nie tylko przewodnik, ale i kask ze światełkiem. W tym roku zagraniczni specjaliści przeprowadzaja w tym rejonie różne testy, odnośnie bezpieczeństwa i niewykluczone, że już niedługo jaskinia zostanie częściowo lub całkowicie zamknięta i uznana za zbyt niebezpieczną, by odbywała się w niej jakakolwiek turystyka.


Gdy nasza wyprawa zaczęła podejrzanie przypominać przeprawę przez głazy z poprzedniego dnia, postanowiłam odpuścić. W kościach nadal czułam doświadczenia poprzedniego dnia a jaskinia, choć piękna, nie była dla mnie wystarczającą zachętą by przechodzić takie męki jeszcze raz. Przewodnik doprowadził mnie do relatywnie bezpiecznego miejsca, skąd mogłam sama przedzierać się do wyjścia. Oglądając zdjęcia tych, którzy do jaskini weszli, jakoś nie żałuję, że zawróciłam ;-)






Z Toro toro wróciliśmy do Santa Cruz i już kilka godzin później siedzieliśmy w samolocie...
W mojej relacji zamieściłam jedynie najważniejsze wydarzenia. Różnorodnych atrakcji było oczywiście o wiele więcej i będziemy je wspominać przez długie lata...

Kończąc warto wspomnieć jeszcze o kursach hiszpańskiego, które testowałam przed wyjazdem. Zgodnie z oczekiwaniami Hiszpański z Blondynką na niewiele mi się przydał. Sytuacje z jakimi się spotykaliśmy były na tyle specyficzne, że trudno było do nich dopasować którekolwiek zdanie z książki... Dobrze, że wzięłam ze sobą książki wydawnictwa Edgard. W wielu sytuacjach przy ich pomocy byłam w stanie dopiąć swego. Naukę hiszpańskiego planuję kontynuować, z książkami Edgarda. A Blondynkę chętnie uwzględnię w jakiejś rozdawajce, o ile jest ktoś, kto chciałby jej dać szansę?

Jeśli zaś chodzi o książeczkę M. Wojciechowskiej to muszę przyznać, że wiele jej spostrzeżeń się potwierdziło. Sytuacja kobiet jest może o wiele bardziej zróżnicowana niż to przedstawia, niemniej przemoc nadal stanowi poważny problem. Potwierdziło się pranie w zimnej wodzie i zbawienne działanie koki... Jednym słowem chętnie poznam inne wyprawy Martyny bo widać sporo można się z nich nauczyć. 
Po przeczytaniu książeczki zastanawiałam się jakim cudem zdrowa na umyśle kobieta może marzyć o zostaniu cholitą... Odpowiedź znalazłam w Boliwii...

Cholity miałam okazję podziwiać w wielu miejscach. O ile barwne stroje nie robią na Boliwijczykach wrażenia, o tyle na cholity zawsze zwracają uwagę. Cholity budzą podziw i respekt. Zwykle nie poruszają się po mieście same ale z obstawą. Z tego też powodu niemal niemożliwością staje się zrobienie im porządnego zdjęcia. Sama robiłam je z pewnej odległości chowając się za parasolką trzymaną przez Lolę ;-)






Cholity są zwykle dość zamożne i chętnie to pokazują. Złota biżuteria jest na porządku dziennym, ostatnio w modzie jest też złota otoczka na zębach. Szkoda że nie mogłam tego sfotografować, ale za bardzo bałam się o własne zęby ;-)

Podziw, respekt i pieniądze... chyba o to tu chodzi, a nie o to by zostać pobitą w nieuczciwej walce...


Mam nadzieję że zbytnio Was nie zmęczyłam moją boliwijską przygodą, to prawdopodobnie ostatni post w tym projekcie. ;-)

22 komentarze:

  1. Piękne zdjęcia :)
    Zazdroszczę Ci za każdym razem, gdy oglądam kolejną część :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Góry, kaniony, jaskinie... i ten folklor! Świetna sprawa i niezapomniane wrażenia:)
    Ja również przy lekturze Martyny zastanawiałam się, jak to możliwe, że kobieta zostają cholitą... skrajna nędza jednak może doprowadzić do wszystkiego, dlatego podziwiam te kobiety, choć mam dla nich zarazem mnóstwo współczucia...
    A tak na marginesie - moja rodzina mieszka nieopodal Hildesheim! Popatrz, jaki zbieg okoliczności!
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obserwując rozrywki Boliwijczyków doszłam do wniosku że tak do końca nie będziemy w stanie ich zrozumieć. Jakoś mniej w nich strachu przed niebezpieczeństwem, trochę jakby wychodzili z założenia że akurat ich nic złego spotkać nie może...

      Usuń
  3. Piękna ta Boliwia :) Będziesz miała wspaniałe wspomnienia. Dzięki i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. chyba się powtórzę, ale to tam... zazdroszczę!! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Genialne widoki i świetne atrakcje. Jaskinia i autobusy naprawdę robią wrażenie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Rewelacyjny ten pomysł z taką fotorelacją. Widzę, że dobraliście sobie kolorystycznie koszulki hehe :) Bardzo fajnie. Jaskinia rewelacyjna, a te autobusy naprawdę oryginalne, szkoda, że w Polsce takich nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi koszulkami podejrzanie często się dobieraliśmy. Zupełnie nieświadomie, zwykle to inni zwracali na to uwagę ;-)

      Usuń
  7. Piękne zdjęcia, piękna para:), wspaniałe widoki i oczywiście wspaniała relacja, a ja ci mega zazdroszczę. Kurcze blade, tak mi się marzy Ameryka Pd. i Australia. To dwa kierunki pozostające na razie w sferze naszych marzeń. No, ale trzeba mieć o czym marzyć...:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, tydzień po powrocie z Boliwii mój teść obchodził 60 urodziny. Oczywiście była prezenatacja naszych zdjęć i dużo opowieści... I tak się złożyło że jego brat był w tym roku na ślubie swojej córki... w Australii... :-) też przywiózł masę zdjęć i wspomnień. Oj spodobałoby Ci się na tych urodzinach :-)

      Usuń
  8. Absolutnie nie zanudziłaś :) Podziwiam czołganie się w jaskini, ja bym dostała zawału!

    OdpowiedzUsuń
  9. Szkoda, że to ostatni post z tego cyklu... Toro toro jest naprawdę ciekawy m miejscem..chociaż dla mnie to wszystko byłoby pewnie zbyt męczące;) Ale ślady dinozaurów chętnie bym zobaczyła;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ze śladami trzeba się pospieszyć. Boliwijczycy nie dbają o konserwację takich skarbów. Bóg dał, bóg odbierze... Tak więc istnieje duże zagrożenie że kolejne pokolenia już tego nie zobaczą...

      Usuń
  10. Świetnie się to czyta. Sama mogłam się na moment przenieść do Boliwii. A najbardziej zaintrygowały mnie te ślady dinozaurów. Nie sądziłam, że można je jeszcze gdziekolwiek zobaczyć. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze można ale niestety już niedługo może się to zmienić...

      Usuń
  11. Bardzo interesująca wyprawa, sama zazdroszczę choć chciałabym bardziej wybrać się do innego miejsca w Ameryce Południowej - niestety, jeszcze jestem pozbawiona tej możliwości.
    Nie spodziewałam się, że ta statua Jezusa może być aż tak ogromna, na prawdę. Patrząc na zdjęcia dawniej w starych atlasach czy podręcznikach raczej nie nazwałabym ją mianem: najwyższej.
    Jaskinie i takie przeprawy jak po skałach i schodach z któregoś dnia są mocno męczące, ale satysfakcja z pokonanej trasy jest nieziemska. Czekam na więcej takich postów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Statua trochę mnie zaskoczyła... bo skoro ona jest najwyższa to znaczy że ta sławna z Rio jest jeszcze mniejsza... Nie za bardzo rozumiem jakim cudem stała się taka sławna...

      Usuń
  12. Szkoda, że to już koniec relacji. Czyta i ogląda się świetnie :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Ach, jak tam pięknie!! Niech będą nawet i te schody wyższe, dla takich widoków mogłabym się wspiąć na wysokie góry. Po prostu zazdroszczę, zazdroszczę ;)
    Rzeczywiście szkoda że to już koniec, ja chciałabym jeszcze więcej :D Narobiłaś mi takiej chrapki na Boliwię, że zapewne w przyszłości wybiorę się tam na wycieczkę.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam moja droga, sama chętnie kiedyś tam wrócę :-)

      Usuń
  14. Ten kolorowy autobus mi się podoba:) A najwyższy Chrystus jest niedaleko mojego miejsca zamieszkania:)

    OdpowiedzUsuń
  15. Ciekawe, ze uznalas Cochabambe za bardziej rozwiniete miasto niz Santa Cruz, ale to pewnie przez te nowe taksowki z lotniska:) Te na ulicach sa tak samo stare jak gdzie indziej:)ja bylam w Torotoro w 2013 i zeszlam do jaskini, czeg troche zalowalam. Co prawda, przezycie bylo to niesamowite, ale raczej ze strachu:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...