8.11.2018

Wywiad z Edytą Stępczak

Niedawno na blogu pojawiła się recenzja bardzo interesującej książki, zatytułowanej "Burka w Nepalu nazywa się sari". Książka porusza bardzo ważny, choć mało znany problem sytuacji kobiet w Nepalu. Temat jest bardzo rozległy, tym bardziej cieszy mnie więc fakt, że autorka książki, Edyta Stępczak, zgodziła się udzielić mi bardzo obszernego wywiadu. Serdecznie zapraszam do jego lektury, naprawdę warto.

Edyta Stępczak

1. Po lekturze Pani książki, "Burka w Nepalu nazywa się sari", po prostu muszę o to zapytać - Dlaczego niezależna kobieta jak Pani, decyduje się spędzić w kraju tak nieprzychylnym kobietom jak Nepal aż pięć lat swojego życia?

Wyjeżdżając do Nepalu nie wiedziałam, że to kraj nieprzychylny komukolwiek. W polskiej - i nie tylko polskiej - świadomości Nepal to wyłącznie Himalaje. Wiedza o tym kraju ogranicza się do górskich wędrówek i wspinaczek, opisywanych w konwencji literatury podróżniczej. To wiedza bardzo powierzchowna. Jadąc tam po raz pierwszy nie znałam Nepalu od innej niż górska strony. Podobnie jak inni Polacy pojechałam tam, aby przeżyć przygodę w górach, w zapierających dech w piersiach Himalajach. Nie byłam świadoma zawiłości społecznych problemów, które są przesłonięte przez Himalaje, dominujące nie tylko na horyzoncie, ale i w folderach turystycznych i wszelkich publikacjach. 

Nepal, trzeba to podkreślić, to doskonałe miejsce na podróż, nie tylko z powodu oszałamiającej przyrody - ludzie są tam bardzo otwarci, gościnni, stąd łatwo poczuć się tam jak w domu. Względem turystów Nepalczycy są niezwykle życzliwi. 

Niestety to także społeczeństwo na wskroś patriarchalne i pozycja kobiety, jej status, jest niski, ze wszystkimi konsekwencjami. Ale ten wizerunek Nepalu nie narzuca się turystom, jak na przykład ma to miejsce w Afganistanie, gdzie burka jest wizualnie oczywista - stąd też jest światowym symbolem uciemiężenia kobiet. Opresja wobec kobiet jest w Nepalu znacznie bardziej zawoalowana, ukryta pod grubszą warstwą pozorów; trzeba do niej dotrzeć. 

Temat dyskryminacji nepalskich kobiet jest w Europie nieznany i niezrozumiały, tego oblicza Nepalu się nie propaguje, dlatego postanowiłam się nim zająć. Kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę ze skali problemu, wyzwań, z jakimi mierzą się Nepalki, góry skarlały. A wraz z nimi chwała z ich zdobywania. W moim odczuciu prawdziwa walka toczyła się nie w strefie śmierci, ale na nizinach, i nie o sportowy rekord, a o godność, o podstawowe prawa człowieka. 

Chcę też podkreślić, że mnie traktowano w Nepalu bardzo dobrze. Wielu ludzi, w tym mężczyźni, zdeklarowani feminiści, bo tacy też są, bardzo mi pomogli podczas zbierania materiału do książki. Uważali, że to, co robię, jest ważne i bardzo mnie w tym wspierali. 

Poza tym Nepal to idealne miejsce dla osób, które nie stronią od wyzwań. Mimo iż życie codzienne jest tam dość trudne - mam tu na myśli braki w dostawie prądu, bieżącej wody, zanieczyszczenie powietrza i akustyczne, powodzie nawiedzające Nepal co roku podczas pory deszczowej, ciągłe niepokoje społeczne i polityczne, pozostawiający wiele do życzenia poziom higieny, nie wspominając o aktywności sejsmicznej... A jednak te przeciwności pozostają na dalekim drugim planie, kiedy ma się misję, choć to może zbyt duże słowo. Moją misją, moim Everestem było poznanie Nepalu od innej, niestereotypowej i niezmitologizowanej strony. Nie podejrzewałam, że to tak opresyjny kraj wobec kobiet, ale mając tę świadomość, to właśnie tam należy być, bo to tam jest wiele do zrobienia. I na tym polu jestem zaangażowana. Dla mnie więc nie było to "aż pięć lat mojego życia", wręcz mam nadzieję na piętnaście kolejnych. 

Okładka książki "Burka w Nepalu nazywa się sari"

2. W książce wspomniała Pani o posiłkach w towarzystwie Nepalczyków i o kobietach, które je przygotowały, obsługiwały jedzących, a same nigdy nie zasiadły do stołu. Jak rozpoznać sytuacje, w których należy przeciwstawiać się niesprawiedliwości i oddzielać je od takich, które nie zgadzają się z naszymi przekonaniami i standardami, a mimo to na pewnym etapie trzeba je uszanować czy nawet je zaakceptować?

Odpowiedź na to pytanie jest trudna. Bo z jednej strony mamy tu granice przyzwoitości, maniery, które zobowiązują gościa do określonego zachowania, ponieważ jest podejmowany przez miejscowych w najlepszej wierze. A na drugim biegunie jest niedopuszczalna dla każdego aktywisty bierność, która hamuje zmiany na lepsze. 

Należy wybrać taką formę "protestu", która nie zantagonizuje ludzi, bo wtedy na pewno zabraknie w nich gotowości do słuchania, otwartości na alternatywę, na inną drogę. 

W tej konkretnej sytuacji, o której Pani wspomina, a w której często się znajdowałam, bo często byłam zapraszana do nepalskich domów, ja wybierałam manifestowanie swojej pozycji w najmniej ofensywny sposób, jaki zdołałam wymyślić. To znaczy proponowałam, aby poczekać z posiłkiem na panią domu, oferowałam pomoc w kuchni, pytałam panią domu czy chciałaby dołączyć do rozmowy i tak dalej. Starałam się wielokrotnie podczas wizyty pokazać i jej, i reszcie rodziny, że ją zauważam, że jest dla mnie tak samo ważna jak pozostali; pokazać wdzięczność za posiłek, jego przygotowanie. Tymi zabiegami dawałam do zrozumienia, jak ja widzę rolę kobiety i jej miejsce w rodzinie. Krytykowanie gospodarzy otwarcie nie wchodziło w grę. Najczęściej gospodarze nie odstępowali od swoich zachowań, ale ja manifestowałam swoje przekonania, a oni to rejestrowali. 

Ale w innych sytuacjach, kiedy rozmawiałam z Nepalczykami na, nazwijmy to, neutralnym gruncie, to znaczy nie będąc gościem w ich domach, prowokowałam, podejmując najtrudniejsze tematy, od których oni nie uciekali. Mówię tu głównie o ludziach młodych, którzy chętnie rozmawiali. 

Uważam, że należy ludzi wyciągać z ich strefy komfortu, w każdej kulturze, i ja to robiłam tak, jakbym chciała, żeby to robiono wobec mnie. Oczywiście zachowując przy tym szacunek i takt. Ale takie ćwiczenie intelektualne jesteśmy sobie winni wszyscy. Tylko rozmowy na trudne tematy, jak te o różnicach kulturowych, są zdolne rozsypać nasze przekonania i złożyć je ponownie, ale już może w inną układankę, o nowym kształcie.

Należy nieustannie podważać nawet własny światopogląd. Inaczej grozi nam stagnacja, zapominamy dlaczego w ogóle tkwiliśmy przy takim lub innym przekonaniu i konserwujemy je z przyzwyczajenia. A to niezdrowe dla higieny umysłowej. Nie znaczy to, że zdanie zmienimy za każdym razem, kiedy zabieramy się za jego rewizję, czasem wręcz ugruntujemy to, które mamy. Ale dzięki temu zachowamy świeżość i będzie to stanowisko zajmowane świadomie. 

Odbyłam wiele rozmów, podczas których zasiane zostało ziarnko wątpliwości - a to już sporo. Wiele osób nie zadaje sobie pytań na codzień, ani małych, ani egzystencjalnych. A każde moje nieofensywne i podyktowane ciekawością "dlaczego": dlaczego kultywuje się ten zwyczaj lub tamten, skąd ta tradycja lub tamta i tak dalej - coś wnosiło do sposobu myślenia. Bo niektórzy na wiele "dlaczego" nie potrafili znaleźć odpowiedzi, albo ich odpowiedź brzmiała: "bo od zawsze tak było". Byli rozmówcy, którzy zdawali sobie sprawę, że ich własna odpowiedź im nie wystarcza, że teraz, sprowokowani, powinni poszukać głębiej i zrobią to, po prostu nikt nie postawił ich nigdy wcześniej przed takim pytaniem. 

Tyle możemy robić. Nie możemy zrobić więcej, ale nie powinniśmy robić mniej. Nie zwalczać, a rozmawiać. To wymaga czasu, szacunku i woli obu stron, ale to jedyna droga do budowania świadomości, choć żmudna i najczęściej bez natychmiastowych rezultatów. 

Nepalka na Placu Durbar, Patan, Dolina Kathmandu. Fot. Edyta Stępczak

3. Cieszę się, że wspomniała Pani o podważaniu nawet własnych światopoglądów. Podczas lektury Pani książki przypomniała mi się pewna rozmowa ze znajomą Hinduską. Zupełnie niespodziewanie weszłyśmy na temat małżeństwa. Bez najmniejszego oporu powiedziała, że jej rodzice wybrali już dla niej przyszłego mężą. Nie zdążyłam jeszcze wyrazić mojego oburzenia, a ona zamknęła mi usta szczerą troską o ... mnie. Było jej szalenie przykro, że moi rodzice nie troszczą się o moją przyszłość i że sama muszę postarać się o partnera, nie mając takiego doświadczenia życiowego, jak moi rodzice... Oczywiście nie kwestionuję tego, że wielu kobietom w Nepalu powinno się pomóc. Podejrzewam jednak, że nie brakuje i takich, które w swej roli odnalazły szczęście. Czy rozbudzając w nich wątpliwości paradoksalnie nie sprawimy, że staną się bardziej nieszczęśliwe? Może ich filozofia życiowa wcale nie jest gorsza od naszej?

To bardzo ważny temat i jeden z rozdziałów "Burki...", który poświęcam właśnie ludziom młodym, tak kobietom, jak i mężczyznom. I tak jak piszę w książce, są Nepalczycy nie tylko pogodzeni z losem, ale wręcz szczęśliwi. 

Czerpią oni swoje szczęście z systemu wartości jaki wyznają. Są to ludzie, dla których ich tradycje i zwyczaje są jak ochronny kokon, a nie jak kajdany. I to należy zrozumieć, uszanować i nie ingerować. Bo niby dlaczego? Jaki mamy ku temu mandat? Co nas do tego upoważnia?

Sęk w tym, aby istniał wybór i aby ci ludzie, którzy czują, że znajdują się w opresyjnej sytuacji, mieli szansę, możliwość się z niej wydostać. Aby chroniło ich prawo, a społeczeństwo pozwoliło im na odstępstwo od dyskryminujących praktyk, zwanych często tradycją. 

Ja rozróżniam trzy rodzaje kobiet. Pierwszy stanowią te nieświadome swojej pozycji, które akceptują i przyjmują bez zastrzeżeń to, co, jak sądzą, przewidział dla nich los. Pomaga im w tym dominująca w Nepalu filozofia fatalizmu. To wśród nich są te szczęśliwe kobiety, dumne z nepalskiego dziedzictwa kulturowego i bogactwa tradycji. Drugi to kobiety świadome, ale cierpiące w milczeniu, posuwają się najwyżej do narzekania na swoją sytuację po kryjomu, w zaufanym gronie, otwarcie jednak nie konfrontują się z rodziną ani ze społecznością w obawie przed reprymendą – to najliczniejsza grupa. I wreszcie trzeci rodzaj - świadome i aktywne kobiety, walczące o swoje prawa i żyjące według zasad, które głoszą – te są nadal nieliczne w skali społeczeństwa.

Można potraktować te trzy grupy jako poszczególne stadia jednego procesu zmiany postawy: od nieświadomej do świadomej, od biernej do aktywnej. Najbardziej dramatycznym etapem tej ewolucji jest przejście z pierwszej grupy do pośredniej. O ten pierwszy krok, o awans do grona świadomych jest najtrudniej. 

Podobnie jak w przypadku kobiet, wśród młodych Nepalczyków także są ludzie świadomi i nieświadomi.

Dzięki Internetowi, zachodniemu kinu czy wyjazdom zagranicznym mają oni styczność z inną kulturą. Będąc zagranicą chłoną równouprawnienie, prawa człowieka, swobody obywatelskie. A po powrocie do domu trudno im się zaadaptować. Wiedzą już, jak może być. I jeśli to, co widzieli, czym mieli okazję przez chwilę żyć, bardziej do nich przemawia niż ich rodzime obyczaje i normy społeczne, w naturalny sposób chcą być częścią tego liberalnego świata. Ale jak, skoro ich zakotwiczeni w tradycji rodzice nie zezwalają na taki scenariusz? Aby utrzymać dzieci w ryzach stosują szantaż emocjonalny i inne metody. Bo nie są gotowi na nowe. To jest schizofreniczna sytuacja dla tych świadomych młodych ludzi, bo wiedzą już, czego chcą, a czego nie, że ich własne pragnienia nie są spójne z pragnieniami rodziców, ale winni są im posłuszeństwo. I najczęściej koniec końców podporządkowują się ich woli. Nie można ich jednak oceniać, bo mają wiele do stracenia. 

Byli wśród moich rozmówców tacy, którzy przeklinali świadomość, bo powodowała, że znacznie trudniej im się żyło. Woleliby jej nie mieć. 

Świadomość wyzwala, jeśli istnieje alternatywa. A kiedy jej brak, jest źródłem wewnętrznego konfliktu, który często przebiega w bardzo dramatycznej formie i tragicznie się kończy. A tym elementem, który odbiera młodym alternatywę jest naczelna powinność i najświętszy obowiązek dzieci w życiu, to znaczy bezwzględnego posłuszeństwa wobec rodziców. Co więcej, z tego obowiązku się nie wyrasta: tak długo jak żyją rodzice, tak długo jesteśmy im winni posłuszeństwo. W takim duchu Nepalczycy są wychowywani od najmłodszych lat, powiedzielibyśmy: indoktrynowani; tym nasiąkają od dziecka i to zrozumiałe, że w głowach wielu z nich pomysł buntu w ogóle się nie zrodzi. W domu nie dyskutuje się z rodzicami - to byłaby krnąbrność. Niezgadzać się ze starszym od siebie jest poczytywane za brak szacunku. Takie osoby są natychmiast etykietowane jako butne, bezczelne, trudne i niewdzięczne. A nikt nie chce być odrzucony. W Nepalu rodzina jest wszystkim, to społeczeństwo kolektywne, gdzie indywidualizm to nowomoda, nonsens. To także kraj, w którym nie istnieje jeszcze powszechny system ubezpieczeń społecznych, zatem to rodzina jest jedynym zabezpieczeniem, zwłaszcza na starość. W tym kontekście łatwo pojąć, skąd taki stopień podporządkowania rodzicom nawet przez dorosłych, świadomych ludzi, przejmowanie przez młodych Nepalczyków tradycyjnego punktu widzenia swoich rodziców, a więc kontynuowanie starych praktyk.

Wciąż uważam, że należy walczyć o świadomość. Bo zmiana na lepsze dla tej rzeszy Nepalczyków, która wcale nie jest zadowolona z aranżowanych małżeństw itd. dokona się tylko dzięki świadomości. Z tym, że nie wszystkie świadome osoby podejmą działanie. Zatem im więcej świadomych, tym więcej aktywnych na polu walki o prawa kobiet, czy szerzej - o prawa człowieka, o swobody obywatelskie. Wielu owych świadomych, młodych Nepalczyków mówiło mi, że sami wprawdzie nie podejmą walki z tradycją, z rodzicami, że są straconym pokoleniem, przejściowym, że jeszcze nie czas na tak rewolucyjne zmiany… Ale: ponieważ sami bardzo cierpią z powodu ubezwłasnowolnienia, swoim dzieciom pozwolą na życie własnym życiem, a nie czyimś, z którym się nie identyfikują. 

Zmiany zatem nadchodzą. Są kwestią kilku pokoleń, ale nadejdą. Taka jest natura zmiany, że nie można jej zatrzymać. Co najwyżej spowolnić. I oczywiście tych sił hamujących jest w Nepalu nadal sporo, są bardzo aktywne. 

Dziewczynka spotkana w Dolinie Tsum. Fot. Edyta Stępczak

4. Bardzo chciałabym wierzyć, że ci młodzi ludzie, którzy mieli szansę zobaczyć, jak żyje się gdzie indziej, faktycznie zaoferują swoim dzieciom więcej swobody. Z drugiej strony mam jednak co do tego sporo wątpliwości. Nawet z własnego podwórka znamy schemat powtarzania tych samych błędów. Przykładowo ofiary przemocy domowej, z czasem często stają się oprawcami. Pani również wspomina w książce o kobietach, które jakby "zapomniały" o własnych krzywdach i po zdobyciu lepszej pozycji, przyczyniają się do ucisku kolejnego pokolenia. Do tego, jak Pani mówi, młodzi nie chcą walczyć z tradycją i rodziną, a rodzina to w końcu nie tylko rodzice i zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie bacznie się przyglądał temu, jak wychowują kolejne pokolenie. Może rzeczywiście potrzeba kilku pokoleń, żeby coś faktycznie się zmieniło. Czy jednak nie ma innej, szybszej drogi? Czy pozostaje nam bolesna świadomość i bezradność, bo pomagając często możemy bardziej zaszkodzić? Czy dostrzega Pani jakiś sposób, w który można by choć trochę wpłynąć na te starsze, konserwatywne pokolenie?

To nie jest proste. Z dwóch względów. Jeden to taki, że wyjeżdżają zagranicę w wieku dorosłym, będąc już ukształtowanymi jako ludzie. A więc z określonym światopoglądem, z jakim wzrastali, żyli od urodzenia. Niełatwo "wykąpać się ze swojego świata" i przyjąć nowy. To nie jest kwestia zmiany garderoby, a rdzenia, podstawy naszej tożsamości, która kształtuje się w dzieciństwie. To samo dzieje się z nami, z każdym z dowolnego kręgu kulturowego, kto styka się z "innym" w wieku dorosłym. Elementy innych kultur nas ciekawią, fascynują, owszem, ale przejęcie ich, zastąpienie rodzimych racji i wartości obcymi, to już zupełnie odmienna sprawa. 

Po drugie, zasadniczo są dwa skrajnie różne sposoby odpowiedzi na opresję: jedne ofiary zamienią się w prześladowców, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja, niejako w rewanżu za to, co ich samych spotkało. A inne zachowają się wręcz przeciwnie, będą chciały oszczędzić innym tego, przez co same przeszły. 

Natomiast odpowiedź na pytanie czy nie ma szybszej drogi ku zmiany mentalności brzmi: nie, tu nie ma drogi na skróty. 

O zmianę mentalności - bez której nie będzie emancypacji kobiet - właśnie najtrudniej, następuje ona najwolniej i jest to bardzo delikatny grunt. 

Chce przy tym zauważyć, że zmiana nie dokonuje się tylko wraz ze zmianą pokolenia, wśród ludzi młodych. Piszę w książce o kobietach, w średnim wieku bądź znacznie starszych, które dojrzały do otwartości na nowe, które widzą potrzebę na przykład opanowania sztuki czytania i pisania. Zarówno z powodów pragmatycznych - aby nikt nie oszukiwał ich już podczas robienia zakupów, uczą się więc nominałów itd., ale jest to też motywowane poczuciem godności. Czasem potrzeba sprzyjających okoliczności, żeby pewne potrzeby doszły do głosu. Te konkretne kobiety odchowały już dzieci i, zyskując więcej czasu dla siebie, chcą się uczyć. To z pewnością także wpływ ruchów na rzecz kobiet, coraz lepiej słyszalnych w Nepalu, a to inspiruje, dodaje innym kobietom siły, motywuje je. Zdarza się więc, że zmiany dokonują się również w obrębie jednego pokolenia, wśród ludzi starszych, choć w skromnej skali. 

Kobiety udające się o świcie do świątyni złożyć ofiary. Fot. Ravin Man Bajracharya

5. Zmiany w Nepalu muszą dokonać się nie tylko w głowach mieszkańców, ale też na szczeblu krajowym. W książce pisze Pani o wprowadzanych przepisach, które mają poprawić los kobiet. Przepisach, które niestety nic nie zmieniają... Jak Pani ocenia tę sytuację: czy jest to tylko zasłona dymna, która ma za zadanie uspokoić międzynarodową opinię publiczną? A może mamy do czynienia z krótkowzrocznością rządzących, którzy nie dostrzegają sedna problemu? A może przepisy nie działają, bo mieszkańcy uparcie próbują żyć według "starych reguł" i ignorują wszelkie zmiany?

To ostatnie. Świadomość nie jest powszechna (nie tylko w Nepalu, a wszędzie, bądźmy fair), a w dodatku sama świadomość nie wystarcza. Wielu świadomym osobom brakuje woli - i to także z tego powodu zmiany następują tak powoli. 

A woli brak im między innymi dlatego, że są beneficjentami status quo. Zależy im więc, żeby wszystko zostało tak, jak jest i jak było od wieków.

Odnosząc się do pozostałych kwestii, o których Pani wspomina: niewiele dba się w Nepalu o to, co powie światowa opinia publiczna. A to dlatego, że o Nepalu nikt na świecie nie rozmawia. Jeśli już, to w kontekście Himalajów: gdy padnie jakiś rekord na Evereście lub kiedy ktoś zginie. Albo z powodu kataklizmu. Może brzmi to dość brutalnie, ale tak po prostu jest. Jak wspomniałam na początku rozmowy, tak jak to ma miejsce w przypadku polskiej świadomości, tak i w światowej Nepal to wyłącznie Himalaje. Stąd moje książki o tym kraju (kolejna jest w przygotowaniu), bo istnieje bardzo szerokie spektrum tematów związanych z Nepalem, o których nic na świecie nie wiadomo. 

Nie jest też tak, że przepisy prawne, mające na celu poprawić sytuację kobiet, które z takim trudem udało się przeforsować, niczego nie zmieniają. Owszem, nadal są często ignorowane, bo wolniej niż przepisy zmienia się mentalność, która nie jest gotowa na nowe, ale jednak to ogromny krok naprzód. Bo istnieje już coś, na co można się powołać, kobiety zyskały w debacie argument dużej wagi. Choć oponenci powołują się na argument mający jeszcze większy ciężar gatunkowy w tym niezwykle przywiązanym do tradycji kraju - kulturowy, nakaz wierności tradycji. Jednak dzięki tym przepisom prawnym roszczenia kobiet - oraz mężczyzn-feministów, walczących u ich boku - zyskują legitymizację. Ale nie tylko. Te prawa ośmielają kobiety, zachęcają je do dalszych kroków na tej drodze pełnej przeszkód i wrogów, dodają im pewności siebie. One widzą, że ich starania nie idą na marne. A to już cenne samo w sobie. 

Kobieta z wioski Haku, dystrykt Rasuwa. Fot. Edyta Stępczak

6. Mam nadzieję, że między innymi za sprawą Pani książki, pojawią się osoby żywo zainteresowane Nepalem (nie tylko w kontekście Himalajów), jak również losem mieszkających tam kobiet. Od chwili gdy skończyłam lekturę Pani książki zastanawiam się, jak osoby takie jak ja, mieszkające tak daleko od Nepalu, mało rozeznane w tamtejszych realiach, mogłyby wesprzeć pozytywne zmiany. W książce wspomniała Pani o różnych formach międzynarodowej pomocy, która nie przynosi najmniejszych korzyści, a nawet "nakręca" działalność przestępczą... 

To bardzo rozległe zagadnienie, któremu poświęcam sporo miejsca w mojej drugiej nepalskiej książce pt. "Huśtawka nad przepaścią". Pominę więc może tutaj wątek pomocy międzynarodowej jako takiej, a skupię się na pomocy w kontekście kobiet. Często słyszę takie pytanie: co my możemy dla nich zrobić? Najważniejsza jest świadomość. Mając wiedzę na temat problemów tych kobiet, kolejny krok przyjdzie z łatwością, prędzej czy później pojawią się pomysły i inicjatywy, jak im pomóc, projekty, w których można wziąć udział, nawet bez konieczności wyjazdu do Nepalu. Jesteśmy kreatywni, a wiedząc, z jakimi wyzwaniami mierzą się Nepalki, przyjdą nam do głowy różne sposoby zaangażowania się. Bycie adwokatem ich sprawy zagranicą, na przykład w Polsce, to już pierwsze ważne działanie. Ruch kobiet jest ruchem światowym, co ma olbrzymią wagę i znaczenie, bo kobiety inspirują się wzajemnie, pod wpływem dokonań jednych aktywizują się kolejne, w innym kraju, wzajemnie się motywują, uczą się na cudzych błędach, kopiują mądre rozwiązania, mówią razem silniejszym głosem. A to, co zaczyna się jako społeczna tendencja, moda, ruch czy ekstrawagancja, rodzima czy skopiowana z zagranicy, często przyjmuje z czasem formę przepisów prawa. 

Ten światowy network w naturalny sposób ma większą siłę przebicia. Zwracały na to moją uwagę dalitki, czyli tak zwane niedotykalne, walczące o swoje prawa i dyskryminowane podwójnie, na dwóch poziomach: jako kobiety przez mężczyzn i jako dalitki przez przedstawicieli wyższych kast. Ruch dalitek jest znacznie słabszy niż ruch na rzecz praw kobiet, bo ten drugi ma globalny zasięg, podczas gdy kastowość, segregacja kastowa i społeczne wykluczenie z powodu jakiego cierpią niedotykalni, to zjawisko regionalne, ogranicza się do subkontynentu indyjskiego. Dlatego ich postulaty to pojedynczy, słabo słyszalny głos w porównaniu z donośnym krzykiem wieloosobowego chóru, jakim jest ruch na rzecz praw kobiet. Dalitki mogą ciągle jeszcze tylko marzyć o takiej skuteczności. 

Można udostępnić Nepalkom platformę, trybunę, z której będą mogły mówić, bądź my będziemy mówić w ich imieniu, o problemach, jakie są ich udziałem. Sukces tej książki będę mierzyć nie czym innym, a właśnie wzrostem świadomości w Europie na temat kondycji nepalskich kobiet, ich statusu w rodzinie i społeczeństwie. Bo wszystko zaczyna się od świadomości.

A konkretne działania na rzecz Nepalek zależą już od naszej inwencji twórczej. Po lekturze książki blogerki na Instagramie włączyły się na przykład w akcję #razemznepalkami. W solidarności z kobietami z Nepalu mówią o ich wyzwaniach, a znakiem rozpoznawczym tej akcji są bransoletki, symbolizujące ukrywanie dramatu kobiet pod piękną szatą, z którymi blogerki się fotografują. 

Po jednym ze spotkań autorskich jedna z czytelniczek podeszła do mnie i powiedziała, że nie miała wcześniej pojęcia o sytuacji Nepalek, a teraz, wiedząc o tym, chce się zaangażować w pomoc. Silne wrażenie wywarły na niej zwłaszcza informacje na temat zdrowia okołoporodowego kobiet w Nepalu, bo to jej dziedzina, i jest zdeterminowana pojechać tam na wolontariat. Ten i inne podobne przykłady najlepiej pokazują, że szerzenie świadomości przekłada się na praktyczne kroki i konkretne rozwiązania.

Przede wszystkim jednak trzeba pamiętać, żeby pomagać mądrze, nie wyrządzając przy tym więcej krzywdy, niż pożytku. 

Młoda kobieta z wioski Haku, północny Nepal. Fot. Edyta Stępczak

7. Mam wrażenie, że ten wywiad mogłabym ciągnąć bez końca. Dramat kobiet w Nepalu to temat o bardzo wielu aspektach. Myślę jednak, że osoby, które zainteresowały się tym problemem, powinny po prostu sięgnąć po Pani książkę. Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o Pani plany na przyszłość. Wspomniała Pani, że przygoda z Nepalem jeszcze się nie kończy i że powstaje kolejna książka. Czy planuje Pani po raz kolejny odwiedzić Nepal, czy może skupi na roli "adwokata" sprawy Nepalek w Polsce? 

To zaledwie początek. Jak chodzi o projekty literackie, to wspomniana już “Huśtawka nad przepaścią”, jest prawie gotowa, tekst wymaga tylko prac redakcyjnych. Ale jest jeszcze inny poziom aktywizmu, na którym się realizuję, oprócz pisania. Od 2015 roku prowadzę w Nepalu projekt pomocowy Healing Haku, który powołaliśmy wspólnie z jednym z moich nepalskich przyjaciół, Dineshem Tamangiem, w celu niesienia kompleksowej pomocy ofiarom trzęsienia ziemi, a konkretnie mieszkańcom wioski Haku w północnym Nepalu [www.healinghaku.org]. Pracuję też obecnie nad pozyskaniem finansowania dość ambitnego, bo innowacyjnego i długofalowego projektu. Jeśli się powiedzie, to zrewolucjonizuje on tamtejszy trzeci sector. To nie tyle projekt, co zupełnie nowy model rozwojowy, który powinien zastąpić bardzo niedoskonałą i mało efektywną pomoc zagraniczną. 

Z Nepalem będę więc związana na długie lata. Jest sporo do zrobienia, a pomysłów na projekty do realizacji stale przybywa. Horyzont jest zapełniony planami – nie tylko ciekawymi, ale co ważniejsze przynoszącymi społeczną korzyść - więc to bardzo ekscytująca perspektywa!

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawa rozmowa. Równie ciekawa, jak ciekawie zapowiada się książka. 😊

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...